Współpraca polsko-węgierska

You are currently viewing Współpraca polsko-węgierska

Przeczytałam ostatnio, że Márta Mészáros kończy 90 lat. Popadłam w zadumę. Niby wiadomo, że urodziła się przed II wojną światową, ale kiedy dokładnie, to nie wie nawet ona sama. Rozbieżność jest spora. Mógł być to rok 1931, ale równie dobrze i 1934. Należy domniemywać, że także 19 września to także nic pewnego. Ale moja zaduma miała szersze podłoże. Tak się szczęśliwie złożyło, że miałam okazję współpracować z Mártą w latach 90. XX w. i pamiętam ją z tego okresu, jako osobę mentalnie niezwykle młodzieńczą, a wyglądem bezwiekową.

Był to szczególny czas w działalności TVP. Potrzebowano trochę innego repertuaru, niż serwowano w czasach komuny, a szczególnie stanu wojennego. Powstawało mnóstwo filmów dokumentalnych poruszających tematykę dotychczas nieznaną i przybliżających sylwetki pisarzy, poetów, naukowców i intelektualistów często emigracyjnych. Zmieniał się także Teatr Telewizji, w którym powstawały spektakle, realizowane przez znanych reżyserów, także filmowych i w których znowu po latach przerwy, można było zobaczyć największych polskich aktorów. Realizacje te, przy okazji, co raz bardziej przypominały filmy, niż tak jak wcześniej przedstawienia teatralne.

Jak by tego było mało powstawały, jak grzyby po deszczu, małe firmy producenckie, ludzie inwestowali w nowoczesny elektroniczny sprzęt, którego telewizji brakowało, więc telewizja chętnie lokowała swoje produkcje na tzw. mieście. To zapewniało dopływ bardzo różnorodnych i ciekawych produkcji. Ja także na spółkę z Martą Broczkowską-Kędzierzawską na początku 1992 r. uruchomiłam Fonotekę Sonoria, która początkowo funkcjonowała w naszych mieszkaniach oraz dwóch charakterystycznych plastikowych walizeczkach, nazywanych popularnie kaloryferami.

Ilość spektakli dla telewizji, która wtedy powstawała, była tak duża, że przez długi okres robiłam jeden teatr tygodniowo, a przecież nie byłam jedynym pracującym autorem opracowań muzycznych w tym czasie. Ten okres był także bardzo dobry dla Márty Mészáros. Telewizja z entuzjazmem przyjęła możliwość korzystania z jej talentu. Márta mówiła znakomicie po polsku, a więc praca z nią nie stanowiła żadnego problemu dla ekip. Była też bezsprzecznie reżyserem ze światową renomą, współpracującym z polskimi filmowcami od końca lat 70. XX w.

W życiu prywatnym był to okres jej wieloletniego (byli razem ponad 30 lat) związku z Janem Nowickim, a więc Márta krążyła pomiędzy Budapesztem, Warszawą, Krakowem i Kowalem, miejscowością na pojezierzu gostyńskim, gdzie aktor budował dom w którym mieli zamieszkać, a już wtedy spędzał w Kowalu każdą wolną chwilę. Pamiętam opowieści Márty o cieple domowego ogniska, nogach ogrzewanych przy kominku i pięknych wieczorach spędzanych wspólnie w głuszy.

Z Mártą pracowałam w 1994 r. przy: Zabawie w koty i Ostatnim dniu Anny Kareniny. Mieszkała za zwyczaj w Grand Hotelu na ul. Kruczej i była częstym gościem zarówno u nas w domu, jak i u państwa Domalików. Jadała z nami kolacje, dzwoniła od nas do kochanego Janka (telefonów komórkowych nie wynaleziono), ale przede wszystkim pracowałyśmy nad muzyką, zajmując duży pokój i telewizor, ale takie wtedy były warunki.

Zabawa w koty to sztuka współczesnego węgierskiego dramaturga Istvana Őrkeny’ego, osobiście przez niego wykrojona z większego opowiadania i sfilmowana w 1974 r. przez Károly’a Makka. W Polsce, dla Teatru Małego wyreżyserował ją w 1973 r. chyba Adam Hanuszkiewicz, a na pewno główną rolę zagrała Irena Eichlerówna. Krytyka twierdziła zgodnie, że to łzawa i melodramatyczna historyjka, ale do teatru waliły tłumy. Ja oczywiście byłam na tym przedstawieniu, w dodatku dwa razy. Bardzo mi się podobało, a więc praca przy inscenizacji Márty była dla mnie tym większą radością.

Obsada naszego spektaklu także była oskarowa: Anna Polony, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Jan Nowicki, Dorota Pomykała, Beata Fudalej, Ewa Rączy, Andrzej Morawiec i początkujący aktor Łukasz Nowicki w roli kelnera. Pracowało się znakomicie, a teatr przeniesiony w warunki filmowe, stawał się bardziej realny. Oczywiście spektakl był wzruszający, bo rzecz jest o starości i samotności, ale przy okazji skrzy się humorem. Moim zadaniem było nie tylko opracowanie muzyczne, ale także cała szata dźwiękowa. Najlepiej pamiętam z niej akcję „koty”. Tytułowa zabawa, dotyczyła pewnego rytuału sąsiedzkich kontaktów, ale w spektaklu występowały też koty prawdziwe, które nasza bohaterka (Anna Polony) dokarmiała. Były podobno od tresera i pod jego opieką miały się dobrze zachowywać przed kamerą, ale się nie zachowywały, więc treser poił je walerianą i koty dosłownie słaniały się na nogach. W kadrze wydawały się śnięte lub sztuczne, więc dostałam polecenie, żeby je ożywić: miałczeniem, pomrukiwaniem, a zresztą czym chcę i mogę. Zebrałam całą kolekcją takich kocich dźwięków. Cały dzień z montażystą Krzysiem Janiszewskim udźwiękawialiśmy koty. Mogły się odzywać tylko z offu, bo w kadrze nic na to nie wskazywało, a cała robota przypominała odmawianie różańca. Efekt. Teraz to już naprawdę nie wiem.

Była też bardzo ciekawa scena w domu starców. Nasz bohater (Jan Nowicki) był w młodości śpiewakiem operowym i udało się go skłonić do występu. Problem był duży, bo występ miał być ładny i wzruszający, a nie śmieszny czy groteskowy. Musiałam znaleźć arię stosowną dla starszego pana oraz starszego pana byłego tenora, który ładnie śpiewa, chociaż w głosie słychać jego wiek i ma do siebie tyle dystansu, żeby się na takie nagranie zgodzić.

Na szczęście przy okazji pracy nad filmem Seszele (reż. Bogusław Linda, 1990), poznałam foniatrę z Łodzi, Zygmunta Zająca, którego drugim zawodem była wokalistyka. Potrzebowałam dublera dla Ryszarda Pietruskiego i niezawodny Zdzisio Szostak mnie wtedy do niego zaprowadził. Pietruski grał podstarzałego tenora, który na scenie kreuje Don Jose z Carmen. Pan Zygmunt sprawił, że był w tych swoich wysiłkach śpiewaczych trochę śmieszny, ale i trochę rozczulający. Śpiewał nie jakoś bardzo źle, ale starszy pan udający młodzieniaszka już robił odpowiednie wrażenia.

Przy okazji Pan Zygmunt okazał się cudownym, radosnym i dowcipnym człowiekiem, a ze Zdzisiem tworzyli malowniczy duet, tak że na nagraniach z orkiestrą spędziliśmy cudowny dzień. W takim razie od razu zadzwoniłam do Pana Zająca streszczając moją obecną trudną sytuację. Miałam też pomysł na arię, ale bałam się, że nierealny, więc zapytałam o jego preferencje i słyszę: powiedz co byś chciała, najwyżej odpowiem, że nie umiem.bym chciała Fontainebleau, ale wiem że tego nikt nie śpiewa, no może poza Placido Domingo…. Tak się złożyło że poza Placido i pewnym Zygmuntem. Ciekawsze pytanie brzmi skąd wiedział, że taka aria istnieje? Okazało się, że operę miał w genach po Tatusiu i od wczesnej młodości także praktykę w Teatrze Wielkim. A tę zapomnianą przez Boga i ludzi arię mam na płycie z boskim Placido, razem z całym Don Carlosem w gwiazdorskiej obsadzie (Monserrat Caballe). No i Márta od razu się w niej zakochała.

Zamówiłam studio w Łodzi, pan Zygmunt zorganizował sobie akompaniatora i wyciąg fortepianowy, no i w skromną godzinkę miałam znakomity playback na zdjęcia. Na odjezdnym dostałam jeszcze tekst, żeby łatwiej było się aktorowi nauczyć. Żyć nie umierać. A dlaczego ta akurat aria była taka ważna? Bohater śpiewa o latach swojej młodości i wielkiej miłości, którą przekreśliły królewskie plany matrymonialne. Jego ukochana, została wydana za jego ojca i jest jego macochą, zamiast żoną. Aria jest piękna, ale mało znana, bo Don Carlos jest długą operą, a więc najczęściej się właśnie z niej rezygnuje, żeby było krócej.

Chyba, że Don Carlosa, gra wybitny śpiewak na gościnnych występach, bo tak się składa, że tytułowy bohater tej opery ma poza tym niewiele do śpiewania. Jakieś duety z Rodrigo, które powtarzają się w kółko i tylko kręci się po scenie, słuchając jak pięknie śpiewają inni. Rzeczywiście Fontainebleau to kąsek dla koneserów i przy okazji informacja o klasie śpiewaka, który ma arię w repertuarze. Jan Nowicki wypadł w swojej roli znakomicie.

Ostatni dzień Anny Kareniny to wspólny scenariusz Márty i Jana Nowickiego na podstawie powieści Lwa Tołstoja. Jan Nowicki zagrał Karenina, a Wrońskiego Jerzy Radziwiłowicz. Główną bohaterkę brawurowo zagrała Ewa Telega. Jest to znakomite studium psychologiczne postaci. Karenina rozpamiętuje istotne momenty ze swojej przeszłości, a przede wszystkim wygasającą namiętność, rozczarowania, cierpienie. To wszystko doprowadza ją do samobójstwa.
Opracowanie muzyczne oparłam na utworach Piotra Czajkowskiego, ale znowu wyzwaniem była nie muzyka, a udźwiękowienie i niezwykle skromne warunki, jakie dźwiękowi oferowały systemy montażowe BetaCam. Szczególnym wyzwaniem była scena samobójstwa, w której potrzebowaliśmy bogactwa efektów, a więc metodą prób i błędów, robiliśmy z montażystą obrazu, cząstkowe zgrania, aby ilość śladów się zmniejszała. Ciekawa jestem, jakie wrażenie teraz zrobiła by na mnie ta scena, bo wtedy, wszyscy byli pod wrażeniem i naszego sprytu i efektu, jaki udało się osiągnąć. W końcu bohaterka rzuca się pod pociąg.

Moje ostatnie zawodowe spotkanie z Martą to Mała Vilma (2001), albo po węgiersku Kisvilma. Az utolso Napolo. Film opowiada o dzieciństwie Marty i czasach, kiedy jej rodzina przebywała w Kirgizji. Muzykę do filmu napisał Jan Kanty Pawluśkiewicz, a ja pomagałam przy różnych pracach muzycznych i szykowałam dokumentację dla ZAiKS. Marta wiele opowiadała mi wcześniej o swoim niesamowitym, pogmatwanym życiu, ale dopiero, kiedy oglądałam film (w wersji węgierskiej) te wszystkie opowieści jakoś się ułożyły w całość. Wspaniałe były także opowieści aktorów z okresu pobytu w Kirgizji. Tam czas się zatrzymał, a przyroda i osady ludzkie były gotową dekoracją do czasów II wojny światowej. Czas zatrzymał się też w mentalności miejscowej ludności. Na wiecznie spieszących się ludzi zachodu patrzyli z pobłażliwością i niedowierzaniem. I po co się tak spieszyć?

Tak historia ożyła w mojej pamięci nie tylko z powodu 90 urodzin mistrzyni. Ostatnie dni przyniosły kolejną wspaniałą wiadomość. Marta została tegoroczną laureatką nagrody za osiągnięcia życia Europejskiej Akademii Filmowej.
GRATULÁLOK, co podobno znaczy gratulujemy z miłością. I tak właśnie ja gratuluję, cudownej kobiecie, o niesamowitym talencie, energii i miłości świata i ludzi.