Ilekroć spadnie dużo śniegu i jeszcze zrobi się zimno zawsze myślę o stanie wojennym. I to nie sam śnieg mi go przypomina, ale cisza. Śnieg jest świetnie tłumiącym specyfikiem, a więc miasto się zmienia. Robi się jasno, czysto i cicho. Tak uroczyście. Zawsze lubię ten czas ale wtedy, sceneria nie pasowała do reszty wydarzeń. Cisza była też bardziej przejmująca bo nie jeździły samochody osobowe, tylko komunikacja miejska i służby. Była godzina policyjna, a więc miasto pustoszało, jak tylko ludzie wrócili z pracy, chociaż dni pracy mi wlokły się niemiłosiernie.
W WFDiF panował wprost niespotykany ruch i cicho wcale nie było. W pamiętny poniedziałek ogłoszono, że pracownicy pomocniczo-twórczy (asystenci), którzy dotychczas mieli pracę na umowy o dzieło mają stawiać się w WFDiF o 9.00 i siedzieć do 17.00. Biura pracowały od 8.15 do 16.15, a więc oczywiście znikaliśmy o 16.30, bo nawet nikt nie próbował nas sprawdzać. Moje dziecko lądowało u dziadka codziennie, bo ja docierałam z pracy do rodziców przed 18.00 i dopiero wtedy wędrowałyśmy pustymi ulicami do domu. Za chwilę syn mojej gosposi miał wypadek i leżał w szpitalu, a więc Tata przejął całkowita opiekę nad wnuczką, a ja musiałam wstawać o godzinę wcześniej, żeby zdążyć do pracy. Mieliśmy sprzątać i porządkować stanowiska pracy. Głownie wszyscy pili herbatę, jak się trafiło to kawę, kręcili się po terenie wytwórni i gadali. Mnie szkoda było tego czasu, dziecka, Taty, ale nic nie mogłam zrobić. Nie miałam też pieniędzy bo zablokowano konta oszczędnościowe, a moja pensja (gotowość) razem z rentą to była 1/3 tego za co dotychczas żyłam.
Nie działały telefony. Nie wyjeżdżały ekipy zdjęciowe, czyli codziennie na terenie zakładu pracy pojawiało się ok. 900 osób. Każdy przychodził zapytać przynajmniej, czy nic się nie zmieniło. A zmieniało się każdego dnia. Dzielne wojsko, pod dowództwem komisarza, przystąpiło do porządkowania naszej bardzo artystycznej rzeczywistości i wymyśliło, że powinniśmy nosić odzież ochronną. Co więcej nikt nawet się o nią nie upomina, czyli nie nosimy i nie mamy. Uruchomiono magazyny we wszystkich możliwych barakach na całym terenie, a każdy z nas dostał specjalna kartę ze specyfikacją jaka odzież przysługuje na danym stanowisku pracy i co powinien pobrać. Wszyscy mieli zajęcie przez kilka dni. Magazyn fartuchów, magazyn waciaków, magazyn obuwia itd.
Montażystkom przysługiwały pół waciaki, czyli waciak taki jak na budowie, ale bez rękawków. W kolejnym magazynie otrzymałam okulary przeciwsłoneczne, bo pulsowanie lampy w stole montażowym powoduje zapalenie spojówek. Oczywiście ja nosze okulary lecznicze i po pierwszym zapaleniu spojówek lekarz mi zapisał przyciemniane szkła. Należały nam się fartuchy, takie jak w szpitalu, czy laboratorium, ba mamy brudząca pracę, ale dostałyśmy kolorowe z tworzywa sztucznego. Kleiły się i elektryzowały, a poza tym były w upiorne wzorki. Do tego chustka na głowę, bo włosy mogą się wkręcić w maszynerię i wtedy nieszczęście gotowe. Wszystkie raczej byłyśmy krótko ostrzyżone, no ale jednak mogły. Chustki wybierał inny magazynier niż fartuchy, też były pstrokate, ale inaczej i w innych kolorach.
Spotykałyśmy w magazynach kolegów z kolejnych działów wytwórni i było co raz weselej. Ekipy zdjęciowe dostały pełne waciaki razem ze spodniami, a więc każdy reżyser, operator, czy reżyser dźwięku mógł udawać budowniczego Dworca Centralnego z Czterdziestolatka. Do tego gumo filce, czyli połączenie kaloszy z onucami lub ekskluzywną wersję, na drewnianym spodzie ze skórzanym dołem i filcową cholewką. Można było w tym stać, gorzej było z chodzeniem. Na szczęście nie zrobiono wtedy zdjęć. Nam do kompletnego stroju brakowało jeszcze obuwia, więc dostałyśmy talony, na płócienne buty bez pięt i palców, takie dla ekspedientek, które miałyśmy zrealizować w pobliskim sklepie obuwniczym. Do wyfasowania tych ostatnich jednak nie doszło, bo postanowiłyśmy zaatakować wroga jego własną bronią.
W wydziale montażu pracowało ok. 50 osób. Głównie kobiet. Panie były szykowne, zawsze świetnie ubrane, wysokie obcasy, zagraniczne sweterki, albo strój sportowy, czyli peweksowskie jeansy, markowe obuwie itp. Teraz ubrałyśmy się w te stroje ochronne, oczywiście z pewnymi modyfikacjami. Chustki jak ruskie kołchoźnice, waciak, a fartuch tył na przód, lekko zwinięty w pasie, żeby nie był za długi i rękawami zamiast troków związany na plecach. Tak ubrane ruszyłyśmy w teren. To była duża grupa, a więc świetnie widoczna. Bufet, biura, magazyny. Szybko znalazłyśmy się na dywaniku u pani kierowniczki, która ze łzami w oczach prosiła, żebyśmy może już nie nosiły tych ubrań ochronnych, pan komisarz się zgodził, że mamy nosić jak będzie taka potrzeba. A teraz przecież nie ma. No może te waciaki, jak komuś zimno.
Niezwykle sumiennie rozdzielano też należne nam produkty socjalne. Miał herbaciany czyli herbatę, syrop malino podobny do wody, śmierdzące mydło BHP (praca brudząca), krem Kamelia do rąk, mydło toaletowe różowe siedem kwiatów (u nas w domu nazywane siedem kotów) oba o bardzo mocnym zapachu i jednostronnie „frotte” ręczniki. Magazyny pracowały pełną parą, a my tylko chodziliśmy odbierać. Zaczęto też wypłacać ekwiwalent za pranie odzieży roboczej (tej co mogłyśmy już nie nosić). Wszystko było bardzo złej jakości, właściwie wyrzucone pieniądze, podobnie jak za odzież roboczą. Ale wojsku się zgadzało.
Ze względu na pracę w szkodliwych warunkach, na moim stanowisku pracy należało się też pół litra mleka dziennie. Zaczęto pilnować, żebyśmy to odbierali, ale to nie było wygodne, taka jazda autobusem, czasem z kilkoma przesiadkami i mleka co dzień zostawało. Aż wreszcie zamieniono go na masło. Oznaczało to osiem kostek masła miesięcznie, a na kartki szary obywatel dostawał tylko dwie. Cała rodzina chwaliła mnie za tę szkodliwość.
Efekty przyniosło także sprzątanie stanowisk pracy. Głównie oddzielałyśmy, jak „Kopciuszki”, taśmę magnetyczną, od taśmy czarno-białej i taśmy neutralnej czyli blacku. Wszystko posegregowano i wywieziono do właściwych magazynów. Nam wypłacono rekordową premię, bo sprzątało też laboratorium i wydział obróbki taśmy, a więc z czego się dało odzyskano srebro i zgodnie z przepisami część zysku dostawała załoga.
Najszybciej włączono telefony, ale nie było wyjścia na miasto. Kamery były unieruchomione najdłużej, zresztą filmowcy to nomadowie, a więc bez przejazdów między miastami nie można było skompletować pełnych obsad aktorskich, ani ekip. Zaczęto natomiast post produkcję filmów, które można było jakoś kończyć. Miałam pracę i w WFDiF i w Telewizyjnej wytwórni Poltel. 1 maja Tata wraz z ogromną wałówką, wekami i konserwami zbieranymi przez całą rodzinę oraz z towarzyszącą mu młodą kobietą udał się na działkę rekreacyjną i wychowywali się tak wspólnie do 1 października.
Zarządzenie o obecności na terenie WFDiF było typowo wojskowe i utrzymało się chyba do końca stanu wojennego (lipiec 1983), chociaż kiedy znowu pojawiła się robota, trudno je było egzekwować. Trzeba było tylko mieć sensowną wymówkę. Konsultant muzyczny musi załatwiać tysiące telefonów i ma co robić na mieście więc zrobiło się lżej. Czasem pracowałam w domu pod telefonem, czyli jak dawniej.
Organizowałam nagrania. Oczywiście dzwoniąc do urzędów w dzień, a do ludzi głównie wieczorem. Woziłam nuty od kompozytorów do kopistów, nadzorowałam pisanie umów, a potem rozliczałam skomplikowaną dokumentację w różnych biurach. Montowałam muzykę do każdego filmu w konkretnej, przydzielonej mu montażowni. Wszystkie te miejsca, szczególnie Poltel były porozrzucane po całej Warszawie. Przewożono mnie z miejsca na miejsce taksówkami, bo przecież nie było benzyny. Ja zresztą tuż przed stanem wojennym sprzedałam samochód. Teoretycznie także kupiłam nowy w Hamburgu, ale miał wypłynąć stamtąd 13 grudnia i ciągle nie było o nim żadnych wiadomości. Jeździłam objuczona jak wielbłąd i na każdym posterunku przeszukiwano moje bagaże, głównie pudełka z taśmą, które pracowicie przeliczano.
Wiele nagrań odbywało się w godzinach nocnych, bo w dzień szykowano np. nagrania na festiwal w Kołobrzegu, żeby wszystko wypadło potem wzorowo i zupełnie jakby występowano na żywo. Dostawaliśmy specjalne przepustki do chodzenia po nocy (póki była godzina policyjna) i jeszcze specjalniejsze do konkretnych budynków na terenie radia i telewizji. Po kilku tygodniach od wznowienia pracy odwiedził mnie nagle w studio jakiś bardzo ważny człowiek od tych przepustek, okropnie się mitygując i przepraszając, no bo okazałam się najbardziej kłopotliwym przepustkowiczem. Krążę właściwie po całym mieście i oni mi każdego dnia wydają ich od kilku do kilkunastu (2 budynki Poltelu, budynek telewizji, budynki radia na Myśliwieckiej, Pl. Powstańców, Malczewskiego i Woronicza, wszędzie po kilka wejść i posterunków, raz piechota, raz samochodem. W końcu powiedziano żebym może przyniosła zdjęcie, to oni mi zrobią taką przepustkę „vipowską”, bo pół ochrony zajmuje się śledzeniem gdzie i o której byłam, którędy weszłam, a którędy wyszłam, co wniosłam, a co wyniosłam…. Takie przepustki zabrano nam 13 grudnia i ta propozycja to był objaw ogromnego zaufania do wrogiego elementu. Zresztą to może była desperacja…
Wszystkie budynki były strzeżone przez oddziały wojskowe, jakiś niby komandosów: czerwone berety, zielone berety i niebieskie berety. Z bronią i podobno ostrą amunicją. Najbardziej lubiliśmy tarcze strzelnicze, do wykonywania strzałów ostrzegawczych, z napisem tu kieruj broń. Nieznani sprawcy naklejali na nie zdjęcia nagich kobiet i zawsze była afera. Z przepustką vipowską przynajmniej sprawniej się przemieszczałam, bo niczego nie musieli mi wypisywać.
Przestali mnie też śledzić.