Kiedy odchodzi ktoś popularny wiele osób próbuje przy tej okazji zwrócić na siebie uwagę. I nagle we wszystkich mediach pojawiają się różne zdjęcia, szokujące wiadomości, insynuacje, bajki. Wiele osób twierdzi, że te osobę znało, że się z nią przyjaźniło, a w ogóle to była najważniejsza osoba w ich życiu. Ale czego nie robi się dla taniej sławy.
Odejście Kory to nie tylko strata osoby popularnej. Tym razem śmierć zabrała osobę wyjątkową, mądrą, wrażliwą, charyzmatyczną, układająca swoje życie na własnych warunkach. Wtedy, gdy była zdrowa i pełna sił, widywana i podziwiana za swoją sztukę przez tysiące, a może i miliony. Ale też z dala od zgiełku i z godnością, gdy dopadła ja straszna choroba.
Jak mało na ten temat wiadomo okazało się, kiedy za pióra sięgnęli różni głodni sukcesów specjaliści. Była ekstrawagancka, wyrazista, niezależna, ale nawet wtedy, gdy uważano ją (i słusznie) za królową polskiego rocka, pozwalała o sobie wiedzieć niewiele i tylko to co chciała, aby o niej wiedziano. Jej życie osobiste, oryginalne, nie było pełne ekscesów i skandali, jak zdarza się wielu mniejszego kalibru gwiazdom, choć skrywało np. mroczne wspomnienia z dzieciństwa. Była twarda, zaradna, odważna i niezłomna. Musiała liczyć na siebie.
Nigdy chorobą nie epatowała, nie opowiadała publicznie o swojej gehennie, bólu, strachu. Zniknęła, zaszyła się w Bieszczadach i cieszyła się kolejnym znośnym dniem, kontaktem z bliskimi, przyrodą, światem. Pojawiała się publicznie tylko w sprawach ważnych, np. walcząc o refundację ratującego życie leku dla siebie, ale i dla ponad 100 (w skali roku), podobnie odpornych na inne specyfiki osób. Przy Jej bogatym wnętrzu, wiedzy, zainteresowaniach, wrażliwości, na pewno się nie nudziła. Po prostu żyła inaczej, ale tak jak chciała. To myśmy na tym tracili, nam Jej brakowało, chociaż na pewno nie było tych tęskniących tak wielu, jak teraz się do tego przyznaje.
Napisano, że przegrała walkę z chorobę. A czy nasze życie to wojna, gra? I z kim mieli byśmy walczyć albo grać? Rodzimy się i umieramy. To jest pewne, bez względu na to, co dzieje się pośrodku. Na swoje życie mamy pewien wpływ, ale jest też wiele innych ważkich czynników, które powodują, że życie każdego z nas jest inne i nieprzewidywalne. Nie można go sobie zaplanować. Można się starać, aby w zaistniałych warunkach było bliskie temu co nam by się podobało. I to jest wygrana. Kora wygrała swoje życie i wykorzystała szanse, które jej dawano, aby w tym wszystkim być sobą, człowiekiem, pełną godności osobą. I taką Korę będziemy mogli zapamiętać. Chyba, że ktoś ma jakieś inne, ważne, związane z nią wydarzenie i ono rzuca na jej postać, dodatkowy promień. Ja właśnie taką Korę kiedyś spotkałam.
Pracowałam nad filmem Zbigniewa Kamińskiego Pierwsze godziny po północy (tytuł ekranowy W obronie własnej). Dobry scenariusz. Znakomita obsada. W rolach głównych Beata Tyszkiewicz, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Tadeusz Janczar. Reżyser świeżo po niezwykle udanym debiucie Pani Bovery to ja (1977, nagroda w Loccarno) i także nagradzanym filmie telewizyjnym Niewdzięczność (1979).
Zaczęliśmy w 1981 r. W momencie ogłoszenia stanu wojennego, gotowe były zdjęcia, więc zezwolono na postprodukcję, co w moim przypadku oznaczało prace nad muzyką. Nasze prace posuwały się leniwie. Nie bardzo było w wielu sprawach wiadomo: jak to zrobić? Przecież budynków Radia i Telewizji strzegło wojsko, czyli nie miałam gdzie muzyki nagrać. Niedozwolone były podróże pomiędzy miastami, a więc Michał Grzelak (operator dźwięku) nie mógł zrobić w Łodzi efektów synchronicznych. Początkowo, jak wiadomo, nie działały telefony. Sytuacja była dynamiczna. Kolejne dni przynosiły nowe wiadomości i rozwiązania, wystarczyło tylko poczekać. Więc czekaliśmy, a co się dawało, próbowaliśmy robić.
Jeszcze w lecie umówiliśmy się na skomponowanie muzyki do naszego filmu z Czesławem Niemenem, co mnie bardzo cieszyło, bo poprzednia wspólna praca była bardzo miła i owocna. Stan wojenny zastał kompozytora w USA, postanowiliśmy tradycyjnie poczekać cierpliwie na rozwój wypadków, ale ku naszemu zdziwieniu nagle Niemen pojawił się w produkcji filmu. Był cały i zdrowy, no i w Polsce. Wrócił natychmiast jak to było możliwe, bo przecież w Polsce zostawił żonę i dzieci. On już raz uciekał po II wojnie światowej z obecnej Białorusi i wiedział jak może wyglądać inwazja wojsk radzieckich. Kilka razy powtarzał, że będzie głód, a dzieciom grozi szkorbut (dla mnie szkorbut to miał Ludwik Waryński w Szlisselburgu, no ale nie dyskutowałam z artystą, bo przyszłość była cięgle bardzo zamglona). Przyszedł powiedzieć, że muzyki nie może skomponować, bo psychicznie nie jest w stanie.
Rozumieliśmy jego problem, ale ja zostałam bez kompozytora. Razem z reżyserem i kierownikiem produkcji (Leszkiem Sobczykiem) uradziliśmy telegram do Zygmunta Koniecznego, który napisał nam wspaniała muzykę dla Piotra Szulkina do filmu Golem i nie wiem jaką drogą udało nam się porozumieć. Zresztą telefony szybko włączono, były tylko oficjalnie podsłuchiwane, więc kontakty uległy ułatwieniu. Kompozytor przyjechał (dostał przepustkę z Krakowa do Warszawy), film mu się spodobał, muzykę omówiliśmy i pojechał pracować. My mieliśmy się w wyznaczonym terminie pojawić w Krakowie na nagraniu w starym budynku (Radio Kraków nie było nawet w planach) krakowskiego radia. Do nagrania były ksylofony czy wibrafony, tak generalnie minimalistycznie.
Warunki były pionierskie, nagranie nocne i to możliwe do wykonania po koncercie Leszka Długosza. Z Warszawy wyjechaliśmy po południu, filmową taksówką: Tomek Orlikowski (II kierownik produkcji), Michał Grzelak i ja, a po nagraniu, rano (nawet ze zmianą opony, którą udało się przedziurawić) wróciliśmy do Warszawy. Droga była pusta, pogoda dobra, bo w międzyczasie chyba zrobił się kwiecień. W Krakowie byliśmy z dużym wyprzedzeniem. Nie było też godziny policyjnej, albo nagrywaliśmy dopiero od północy, więc miejscowi wysłali nas na kolację. Miejsca nie pamiętam, ale pamiętam Korę. Kiedy podchodziliśmy do budynku, drzwi lokalu nagle się otworzyły i w mocnym, kontrowym świetle stanęła Ona, rozbawiona, roześmiana, odległa o kilka kroków zaledwie. Od tamtej pory na dźwięk jej imienia zawsze widzę ją w tamtych oświetlonych drzwiach.
Fetowali z zespołem sukces. Im też pozwolono zagrać koncert. Wreszcie. Poznali nas. Opowiadali rozgorączkowani. Cofnęli się z nami do restauracji, bo my w środku Krakowa, byliśmy jak przybysze z innej planety. Wszyscy tak bardzo łaknęli wiadomości.
A więc czy znałam Korę? Wtedy tak, później nie sadzę, żeby miała mnie szansę nawet skojarzyć, ale właśnie wtedy pracowałam już przy kolejnym filmie i Kora wraz z zespołem w nim występowała. Nosił tytuł Muzyka młodej generacji (obecnie Koncert). Produkowało go Studio Filmowe im. Irzykowskiego, a więc wylęgarnia buntowników, a reżyserował Michał Tarkowski, powszechnie znany z Salonu niezależnych i jako partner Birkuta z Człowieka z Marmuru. Młoda generacja oznaczała zespoły, które pojawiły się u progu lat 80. I rzeczywiście wyraźnie zmieniało się pokolenie artystów.
NA polskiej scenie muzycznej w cień odchodzili soliści (Irena Santor, Stenia Kozłowska, Zdzisława Sośnicka, Jacek Lech, Jerzy Połomski), a ich miejsce zajmowały zespoły rockowe. Byli często amatorami, ale ich muzyka była nowa i poruszała słuchaczy bardziej niż Czerwone Gitary, czy Trubadurzy. Były to głównie zespoły chłopięce (część stanowili uczniowie ostatnich klas szkół średnich) i męskie. Kora była ewenementem, jedyną kobietą i to tak wspaniale wyrazistą. Dopiero po chwili pojawiły się chociażby Małgorzata Ostrowska, czy Wanda Kwietniewska. Mówiło się, że wspomagała ten ruch ludowa władza, licząc, że zastąpią kabarety, zajmą młodzież, skanalizują jej bunt, którego władza się bała. Dlatego zezwalano na koncerty. Czy misterny plan (jak mawiano w Kilerze), jeżeli był, władzy się powiódł? Chyba nie.
Zespoły bardzo szybko okazały się buntownicze (no bo kto karze śpiewać o telefonach, kiedy się je wyłącza i podsłuchuje, albo sugerować, że ktoś wart jest mniej niż zero, co i dzisiaj było by niebezpieczne), a wpływ na młodzież miały wielokrotnie większy niż ich poprzednicy. Dlatego nasz film także stał się dla władzy niebezpieczny. Mimo ogromnego sukcesu, nigdy nie udało się doprowadzić do zrobienia porządnej kopii 35 mm, umożliwiającej dystrybucję. Natomiast na cichej projekcji wieczorem, w piątek, czy sobotę w WFDiF okazało się, że nawet na podłodze nie ma miejsc siedzących dla ekipy. Stawili się za to w komplecie, wszyscy znani mi redaktorzy i dziennikarze muzyczni z radia, telewizji i prasy.
W filmie wystąpiły: Easy Rider, Perfekt, Krzak, TSA, Kasa chorych, Republika, Brygada Kryzys, Deuter Ogród wyobraźni i Maanam właśnie. Większość materiałów nakręcono tzw. „sposobem” w czasie koncertów. Dysponowaliśmy kilkoma kamerami 16 mm (na taśmę światłoczułą) i z każdym operatorem wędrował młody człowiek z kasetowcem wyposażonym w mikrofon (były takie produkcji lub na licencji Grundiga), który włączał go, gdy tylko uruchamiano kamerę. W ten sposób mieliśmy nagrany dźwięk do każdej z kamer, a niezależnie robiliśmy zawodowe nagranie całego koncertu. To były młode zespoły i w większości swoich nagrań jeszcze nie miały.
Maanam jako jedyny swój materiał kręcił w formie teledysku i oczywiście do płytowego nagrania jako playbacku. Wtedy spotkałam się z Korą w pracy. Była przygotowana, wiedziała co chce osiągnąć. Miała niesamowitą charyzmę, a jej filmowa kreacja, była równie silna jak występ na festiwalu w Opolu. W 1981 r. na rynek trafił ich pierwszy album i każdy utwór z tej płyty był wielkim przebojem. Mieli większy niż pozostałe zespoły dorobek. Studio Irzykowskiego w 1981 r. nakręciło też film z udziałem zespołu, czyli Wielką majówkę (reż. Krzysztof Rogulski). Nie wiem jak to się stało, ale przy tym filmie nie pracowałam, czego nieustająco żałuję.
Późniejsze kontakty z zespołem, szczególnie po 1989 r. były częste, bo ich muzyka była ciągle popularna i wykorzystywana w filmach, ale kontaktowałam się z Kamilem Sipowiczem i on wszystko sprawnie i fachowo załatwiał. Najbardziej zabawna historia przydarzyła nam się, gdy do reklamy batoników Prince Polo zakupiono utwór Zapatrzenie z płyty Róża (1994). Zleceniodawca postanowił, że utwór wykonany będzie na saksofon (jak się potem wydało chodziło o trąbkę, więc zmieniałam solistę) z towarzyszeniem orkiestry smyczkowej. Potem bardzo zdziwił się, że bez Kory i jej głosu, utwór ma zupełnie inny charakter.