Jeżeli ktoś zajmuje się muzyką w filmach to wcześniej czy później pojawi się mu na horyzoncie orkiestra dęta. Rzecz wydaje się banalnie prosta. Muzyka to muzyka, a orkiestra to orkiestra. Jednak kiedy to jest dęta orkiestra to już nie wszystko jest takie oczywiste i mogłam się o tym przekonać przynajmniej kilka razy.
Surrealistyczna dęta orkiestra, błąka się po różnych dekoracjach filmu Golem (reż. Piotr Szulkin, 1980), jednego z pierwszych w którym byłam konsultantem muzycznym. Piotr znalazł jakiś przedziwny utwór, niby na zespół dęty i zależało mu, aby taki surrealizm w naszym utworze, instrumentacji i wykonaniu uzyskać. Miał też marzenie, aby zagrała go Orkiestra Kopalni Węgla Kamiennego 1 maj w Wodzisławiu Śląskiem, która występowała w jednym z jego krótkich filmów.
Powstał utwór autonomiczny (podobny do oryginału) pt. Moloch. Napisała i zinstrumentowała go dla nas Dorota Szwarcman, kompozytorka znana przede wszystkim jako wieloletnia felietonistka tygodnika Polityka, w którym wypowiadała się na temat muzyki poważnej i robiła to znakomicie. Dla nas również przygotowała znakomity utwór dziwoląga. Kapelmistrz orkiestry Marian Krzystek, kiedy dostał partyturę, zadzwonił do mnie: – to się pieruny namęczą!, ale reżyser będzie zadowolony, bo to kompletna „pokraka”.
Wesoło było też na nagraniu, które zrealizowaliśmy w muszli koncertowej w Wodzisławiu. Mimo wcześniejszych prób utwór graliśmy kilka razy, bo co innego zaplanowana niezgrabność, a co innego oczywiste pomyłki. Orkiestra na szczęście była dzielna i bardzo zdyscyplinowana. Im zresztą także podobała się nasza „pokraka”, która powstała nie przez nieudolność, a w wyniku zaplanowanej akcji. Muszla góruje nad miastem, a więc przy okazji daliśmy ogólnodostępny koncert dla ludności.
Bardzo wesoło było też po drodze, bo nasz służbowy samochód palił mniej benzyny, niż zaplanowali urzędnicy (w trasie mniej niż 9, a przy ustalonych ponad 12 l), a więc przy takim dystansie (ponad 1000 km) najważniejszy był zapas pustych kanistrów i systematyczne tankowanie w momentach, kiedy benzyny powinno nam braknąć. Całą drogę prowadziłam skrupulatną buchalterię.
Z panem Krzystkiem spotkaliśmy się raz jeszcze w filmie Ga Ga: chwałą bohaterom (reż. P.Szulkin, 1985), ale wtedy to on robił instrumentację, a orkiestra przyjechała do Warszawy, żeby wystąpić na wizji. Na nagraniu byliśmy natomiast w Wodzisławiu i to dwa razy, bo przy pierwszej bytności miasto nawiedziła śnieżyca i temperatura spadłą sporo poniżej zera, a wtedy na instrumentach dętych blaszanych grać bardzo trudno. Za to mieliśmy czas na herbatę i pogaduszki. Okazało się, że mamy wspólnego znajomego. Nasz kapelmistrz był klarnecistą i uczył w miejscowej szkole muzycznej tak bardzo, że wyuczył gry na klarnecie Wiesia Pieregorólkę, dziś znanego band leadera, który po jego szkole trafił na wydział jazzu do katowickiej PWSM.
W amatorskiej orkiestrze dętej gra na klarnecie Jerzy Stuhr, jako bohater filmu Duże zwierzę (2000). Opowiadanie Wielbłąd napisał Kazimierz Orłoś, a scenariusz miał być fabularnym debiutem (1973) Krzysztofa Kieślowskiego. Ale nie był. Z mroków wyszperał go po latach Kuba Morgenstern, a Jerzy Stuhr postanowił do historii powrócić. Dziś by mu się to nie udało, bo władza znowu innych nie lubi. O muzykę zwróciliśmy się do początkującego kompozytora z Krakowa, Abla Korzeniowskiego.
Kompozytor postanowił cała muzykę napisać i zinstrumentować samodzielnie, mimo sugestii, że orkiestrę dętą lepiej oddać do instrumentacji specjaliście. On ma dyplom kompozycji krakowskiej PWSM, więc prawie się obraził, że nie uznałam go za fachowca od muzyki wszelkiej (napisał świetny utwór disco polo). Ja studiowałam reżyserię dźwięku, w obecnym UMFC w Warszawie, gdzie mnie dwa lata uczono instrumentacji na różne zespoły, w tym dęte i big bandy (też dęte). U nas był specjalny wydział: Dyrygentura orkiestr dętych, gdzie przygotowywano do pracy kapelmistrzów (głównie wojskowych) i wielokrotnie powtarzano, że inaczej się instrumentuje i inaczej dyryguje klasyczną orkiestrą, a inaczej dętą, czy big band oraz na czym te różnice polegają, a więc pułapek byłam świadoma.
Partyturę Abla dostał w ręce kapelmistrz Orkiestry Koncertowej Wojska Polskiego, Grzegorz Mielimąka, tym razem absolwent katowickiej PWSM na wydziale jazzu (czyli na dętych się zna i to wyniósł już ze studiów) i jemu udało się nanieść, w porozumieniu z kompozytorem, drobne poprawki instrumentacyjne. Przede wszystkim trzeba było podzielić każdą partię na dwóch muzyków, bo maszerując grywają krótsze frazy i mają wtedy czas na odpoczynek. O większych zmianach, a szczególnie uproszczeniach kompozytor rozmawiać nie chciał.
Wiedzieliśmy, że instrumentacja jest bardzo trudna, ale wojskowi to zawodowi, zaprawieni w bojach muzycy, a więc wykonali utwór znakomicie, chociaż zwracając uwagę, że dla orkiestry dętej, w dodatku amatorskiej, to kilka klas za wysoko. Kompozytor nie dowierzał, ale przecież było to do sprawdzenia organoleptycznie. Wysyłamy nuty do Limanowej i za chwilę już była informacja zwrotna: muzycy nie są w stanie wykonać tak trudnych partii, ich technika jest typowa dla amatorów, czyli dodatkowo niezbyt biegle czytają nuty. Poza tym to brzmi jak utwór przerobiony z orkiestry symfonicznej na dętą. Rzeczywiście tak brzmi, tyle, że możemy tłumaczyć naszą sytuację metaforycznym charakterem filmu. Tylko po co?
Padają pytania czy nie można by grać wolniej, może poprawić instrumentację, a w ogóle to oni muszą to kilka tygodni (!!!) ćwiczyć, bo przecież na co dzień każdy, albo pracuje, albo się uczy. Nie jest to nawet jedna orkiestra, a zebrane siły okolicznych zespołów, więc dyskutuję telefonicznie z kilkoma kapelmistrzami. Nie ma rady, muszę do nich pojechać, bo inaczej zdjęcia się nie odbędą.
Oczywiście byłoby lepiej, gdyby państwo grali, ale nie ma takiej możliwości, za to jest panika. Tłumaczę jak mają udawać. Ustalamy miejsca oddechów i ćwiczymy pracę palców. Z instrumentów dobywają się nieludzkie, przypadkowe dźwięki. Nad wszystkim góruje odtwarzany z solidnych głośników playback. To się nazywa kakofonia. Panika zamienia się w zabawę i dzięki temu jakoś dajemy radę wyglądać na ekranie jak grająca orkiestra. A przecież, jak ktoś potrafi, to może tak zinstrumentować orkiestrę dętą, żeby było i dobrze i ładnie, i do zagrania.
Zawodowa orkiestra dęta, w dodatku reprezentacyjna orkiestra Księcia Konstantego, pojawia się w filmie Chopin. Pragnienie miłości (reż. Jerzy Antczak, 2002). Towarzyszy ponurej scenie zesłania polskich oficerów na Syberię. Jest to akt łaski, bo powinni zostać ukarani śmiercią. Sytuacji przypatruje się cała Warszawa, w tym Fryderyk Chopin, bo obecność tutaj jest obowiązkiem, inaczej można spodziewać się kary. Dla młodego kompozytora to wyjątkowo przykry moment. Orkiestra gra jego marsza, którego kiedyś, na polecenie ojca skomponował dla Księcia.
Wiadomo, że taki marsz powstał. Można przeczytać komentarze ludzi, którzy go słyszeli. Informacja przewija się też w dokumentach rosyjskich, bo Konstanty, bardzo ten marsz lubił. Na pewno F. Chopin sam go nie instrumentował, bo nie umiał. Z trudem przygotował niezwykle skromną instrumentację do swoich koncertów fortepianowych i to trochę później. Natomiast nuty, partytury, czy też szkice marsza, przepadły bez śladu. Postanowiono, że w takiej sytuacji wyczarujemy marsz z jednego z wczesnych utworów kompozytora. Wybór padł na Trio g – moll op.3, cz.4, a przeróbki dokonali Jerzy Maksymiuk i Henryk Kuźniak.
Trio pojawia się w filmie kilkakrotnie i związane jest z warszawskim okresem życia kompozytora. Gra go na fortepianie Książę Konstanty, kiedy każe wezwać do siebie Fryderyka w jedną ze swoich bezsennych nocy. Jak wiadomo, robił to wielokrotnie, bo gra młodego pianisty uspakajała jego ataki furii, w których wyżywał się na domownikach i współpracownikach.
Rolę Konstantego w filmie gra Janusz Gajos, ale ręce na fortepianie, należą do innego znanego człowieka. Udało mi się namówić do spędzenia wieczoru na planie Włodzimierza Nahornego. Byłam w sporym kłopocie, bo trudno o nieduże, pulchne, stare i pokryte plamami wątrobowymi ręce, aktywnie uprawiającego swój zawód pianisty. W dodatku umiejącego improwizować, bo playback, Janusz Olejniczak nagrał ad libitum, czyli w pewnym związku z istniejącym zapisem.
Kiedy złożyłam Nahornemu taką propozycję i pokazałam zdjęcie rąk aktora, tak bardzo do jego podobnych, rozbawił go pomysł, ale też podziwiał moją spostrzegawczość. Z przyjemnością zobaczył się też z Jadzią Barańską i Jurkiem Antczakiem, a większość wieczoru przegadaliśmy w barobusie przy herbacie. Przebitka rąk to detal, ale element jakże smakowity i dodający filmowi realności.
Książę każe Fryderykowi zasiąść do fortepianu i grać mu marsza. Ale spod rąk pianisty wydobywają się całkiem inne dźwięki. Marsz brzmi jak utwór Chopina i upodabnia się do poloneza. Po powrocie do domu, już przez sen, kompozytor słyszy ten sam fragment w kolejnym opracowaniu. To trio które wykonali Pamela Frank na skrzypcach, Yo Yo Ma na wiolonczeli (to ten od Bobbiego McFerrina) i Emanuel Ax.
Kilka minut później przyglądamy się scenie zesłania, a orkiestra dęta gra ulubiony marsz Księcia Konstantego. Jerzy Maksymiuk postanowił sam przygotować potrzebną partyturę i mimo moich sugestii, że może specjaliści, nic się nie udało zrobić. Tym razem na widok nie profesjonalnych nut jęknął płk. Zbigniew Kuś, szef Orkiestry Reprezentacyjnej Wojska Polskiego, ale oczywiście muzycy dali radę.
Nagranie zrobiliśmy w amfiteatrze w Powsinie z firmą DUX. Wojsko przyjechało autokarem, zagrało i znikło, a ja z gotowym pasztetem pojechałam do reżysera. Usłyszałam, że tak być nie może. Reżyser uwierzył, że jak wielki muzyk twierdzi, że umie, to ma rację. Okazało się inaczej. Potrzebni są fachowcy od tego typu instrumentacji, no i była okazję ich zatrudnić. Dalej poszło już jak z płatka. Zbyszek Kuś w kilka dni poprawił brzmienie utworu. Zjechaliśmy się w tym samym składzie w Powsinie, a na zdjęciach orkiestra wystąpiła w pięknych carskich mundurach, pod buławą (wybraną ze zbiorów zespołu) kapelmistrza kpt. Mieczysława Lewandowskiego, mistrza w żonglowaniu tym wyjątkowym przedmiotem.