Hasło Abbey Road zna każdy, chociaż nie każdy wie do końca, co ono oznacza. Na pewno znana jest płyta The Beatles pod tym tytułem, no i nazwa ulicy (Droga do opactwa) przez którą przechodzą na sławnym zdjęciu członkowie zespołu. Przy tej ulicy jest też studio, w którym tę płytę i wszystkie poprzednie nagrywali The Beatles. Abbey Road była ostatnim podejściem do wspólnej pracy. Jednak konflikt pulsował w najlepsze, a nawet na słynnym zdjęciu McCartney’a i Lennon’a przedziela Ringo Star, bo ci dwaj nie mogli się już całkiem dogadać.
Abbey Road Studios powstało w 1931 roku, zanim członkowie słynnego zespołu przyszli na świat, przeżyło nie tylko sukces i sławę The Beatles, ale także wielu innych prominentnych artystów. Obecnie, nadal ma się świetnie. Jest własnością EMI, a cały kompleks składa się ze studiów nagraniowych, masteringowych i zgraniowych, tłoczni płyt oraz działu postprodukcji filmów i sali umożliwiającej miksowanie w najnowszych filmowych formatach (Dolby Atmos, IMAX). Efekty tej pracy słychać np. w filmie Bohemian rapsody. O efektach pracy studiów muzycznych trudno jest opowiedzieć w kilku słowach, bo to perła w koronie fonografii światowej i najjaśniej świecąca jej gwiazda ever. Lista artystów, którzy do pracy wybierają Abbey Road jest dłuższa niż mur chiński, a od blasku ich sławy można tylko oślepnąć. Zresztą w tym budynku na nikim żadne nazwisko nie jest w stanie zrobić wrażenia, no chyba, żeby osobiście odwiedził ich Harry Potter, albo Bond.
Tego ranka moja obecność na Abbey Road nie była przypadkowa. Na zaproszenie Adama Romanowskiego (No Problemo Music) przyjechaliśmy, aby uczestniczyć w sesjach nagraniowych, jakie zorganizowała angielska fonoteka Audio Network (w Polsce Adam ich reprezentuje). To jeden z większych graczy na rynku muzyki wykorzystywanej do opracowań. Istnieje od 2001 r., a w swoich zasobach ma ponad 175 tysięcy utworów. Firmę założyło dwóch brytyjskich dżentelmenów: Andrew Sunnucks i Robert Hurst, nagranie prowadził pierwszy z nich.
Jest to rutynowa działalność. Wszystkie fonoteki zamawiają muzykę u różnych kompozytorów, aby swój zbiór powiększać, odnawiać i zmieniać. Najczęściej zlecają muzykę na dany temat, lub o danym charakterze i kupują od twórców gotowe nagrania, albo przy kompozycjach na bardziej rozbudowane zespoły, takie nagrania organizują. Na sesji nagrywa się muzykę różnych kompozytorów, albo jest to sesja autorska, a w każdym przypadku dobiera się utwory o tej samej, lub podobnej instrumentacji. Na naszym nagraniu autorem wszystkich utworów był John Ashton Thomas. On też dyrygował. Na pierwszej sesji nagrano duży kwintet smyczkowy, dęte drewniane, fortepian, kotły i perkusję. Sesję drugą poświęcono na dokładanie instrumentów dętych blaszanych. Zaplanowano też sesję wieczorną z zespołem smyczkowym i grano utwory do których instrumenty dęte nie były potrzebne.
Byliśmy na miejscu kilka minut po 9.00. W planie było śniadanie i obejrzenie co się uda jeszcze przed sesją. Sporo się rzeczywiście udało. Przede wszystkim mogłam popatrzeć na Studio One z poziomu piętra, bo tam znajduje się taras widokowy. Studio jest ogromne, a reklama mówiąca, że to największa przestrzeń nagraniowa na świecie z tej perspektywy jest absolutnie uprawniona. W studio wszystko było gotowe i wyglądało, jakby tak było od dawna. I rzeczywiście. Okazało się, że kiedyś zrobiono próby i wybrano optymalne ustawienia, zarówno orkiestry, jak i sprzętu.
Teraz wszyscy tak nagrywają, a sprzęt zbiera się tylko do konserwacji lub jak kończy swoją służbę. Przestrzeń ma charakterystyczne brzmienie i klient płaci za to, aby jego nagranie tak właśnie brzmiało. Nagrania muszą być powtarzalne, bo np. zdarzają się dogrywki. Sesja to nie jest czas na naukę nagrywania. Nie można ryzykować, że coś pójdzie nie tak, dlatego jest precyzyjna instrukcja. Tyle powiedzieli technicy. Jest w tym stwierdzeniu logika, ale serce artysty zawsze ciągnie do zmian. Dlatego w przerwie rozmawiając z reżyserem nagrania, pytam go o ten reżim. Słyszę kolejny argument: jeżeli wybierasz muzykę z naszej fonoteki, to dbasz, aby tematy do siebie pasowały merytorycznie. Ja zapewniam ci jednolite brzmienie, bo wtedy całość będzie brzmiała jak z jednego utworu. Fakt. W ten sposób pasują do siebie także nagrania innych fonotek (EMI, West One Music), które korzystają z usług Abbey Road i bardzo to podobieństwo w mojej pracy sobie cenię.
Otwarte jest Studio Two, które tego dnia nie pracuje, a więc mogę spokojnie zobaczyć wystrój i trwałe rozstawienie mikrofonów. Jest mniejszą kopią studia One. Nie tylko miejsca statywów są identyczne, ale także wiszą te same typy mikrofonów. W każdym studio jest ich po kilkadziesiąt. Przeważają Neumann, Shure, Beyerdynamic, Schoeps, Sennheiser, B&K, czyli DPA i AKG, ale nie brakuje firm mniej znanych, a niektóre mikrofony widzę po raz pierwszy w życiu. Są też znakomite konstrukcje, które bym określiła jako historyczne – C 12 i C 24 AKG (kiedyś na stałe ozdabiały warszawską Filharmonię) czy U 87 Nemann. Pracownicy traktują nas przyjaźnie, rozmawiają, wyjaśniają, pozwalają fotografować. Żadna tajemnica zawodowa. Ot sprawne rzemiosło. Mikrofony można kupić, a przepis na najlepsze brzmienie dla każdego studia trzeba znaleźć od nowa.
Wiele opowiada się o cenach studia w Abbey Road i kosztach zatrudnienia orkiestry. Trudno znaleźć cenniki (prowadzę śledztwo w tej sprawie), ale już dziś wiem, że trzeba kosztorysować takie nagranie inaczej: z punktu widzenia minut nagranej muzyki. Wtedy cena okazuje się przystępniejsza, bo intensywność wykorzystania czasu studyjnego jest ogromna i to zrobiło na mnie największe wrażenie. W studio o 9.00 jest już większość muzyków. Trzeba się rozegrać, nastroić, instrumenty muszą przyzwyczaić się do temperatury i wilgotności powietrza. Na pulpitach leżą nuty. Utwory ponumerowano w kolejności wykonywania. Jest ich sześć. Każdy przynajmniej trzy minutowy. Dużo, jak na trzy godzinną sesję. Kończymy śniadanie o 10.00, a kiedy kilka minut później, podchodzimy do drzwi reżyserki, okazuje się że nagranie trwa w najlepsze. Każda minuta jest na wagę złota.
W reżyserce pracuje sześć osób. Andrew (reżyser), dwójka jego asystentów (chłopak śledzi partyturę i cicho szefowi zgłasza swoje uwagi, dziewczyna prowadzi notatki), operator nagrania za konsoletą, montażysta za zestawem ProTools oraz dziewczyna prowadząca raport nagrania. Co jakiś czas pojawia się bezszelestnie młody człowiek, proponując napoje. Sesje planowanych do nagrania utworów są precyzyjnie przygotowane. Oznaczenia, ślady, nabicia, tempa, numeracja taktów. Zmiana sesji na nowy utwór trwa chwilę. Od ekipy nagrywającej wszystko przejmie postprodukcja. Muszą mieć klarowną wiedzę, bez dodatkowych pytań. Wszystkie potrzebne na bieżąco informacje (nr wersji, taktu) wyświetlają się na dużym ekranie.
Brzmienie orkiestry jest spójne, ale jednocześnie selektywne i klarowne. To zasługa sali, dobrze rozstawionych mikrofonów, ale i głośników (B&W Nautilus). Nie wszystkie mikrofony są włączone, ale i tak zajęto 19 śladów. Prawdopodobnie tu też obowiązuje jakiś z góry narzucony schemat. Utwory, które grają, są bardzo tradycyjne i pozbawione ekstrawagancji. Ich przeznaczeniem jest fonoteka, a więc obowiązuje klasyczny, szeroko akceptowalny styl. Tym razem późnoromantyczny. Mam wrażenie, że w eleganckiej restauracji podano ogórkową, albo grochówkę, ale jej wygląd, a przede wszystkim smak różni się w sposób zasadniczy od tej samej potrawy podawanej w barze dla kierowców. Już nie jest to zupa pospolita, ale wytworna. W takich warunkach słychać najmniejszą nierówność, czy brak precyzji. To trudny test dla muzyków, ale wychodzą z niego lepiej niż zwycięsko.
W reżyserce panuje absolutna cisza. Nikt nie odbiera telefonów, nie pisze sms’ów, ani nerwowo nie wybiega z telefonem z pomieszczenia. Chyba nie ma takich sprzętów ani w studio ani w reżyserce, bo przez całą sesję nie odezwał się żaden dzwonek (jak ja to lubię na nagraniach). Ze studiem, a dokładnie z dyrygentem, komunikuje się tylko prowadzący nagranie. Problemy (przesterowany dźwięk, za mały zapas do montażu) zgłaszane są jemu. Także orkiestra milczy, a na wyraźne pytanie odpowiada indagowany muzyk (błąd w nutach). W przerwie dowiaduję się, że to stale pracujący w tym studio zespół, wszyscy świetnie się znają (Andrew zna imiona muzyków), ale nie ma to wpływu na metodę pracy, ani zbytnią poufałość.
Materiał jest realizatorom znany i był omawiany z kompozytorem po przygotowaniu na instrumentach wirtualnych. Utwory są od razu, bez próby, nagrywane, chociaż orkiestra czyta nuty a’vista. Po każdym wykonaniu Andrew serdecznie dziękuje, a następnie proponuje ponowne nagranie (najczęściej są dwie, trzy wersje) lub powtórzenie konkretnych fragmentów utworu. Nie omawia błędów i nawet ich nie wskazuje (taki anglosaski system). Po utworze w którym fortepian kompletnie mija się z kwintetem, słyszymy także podziękowanie i oczywiście propozycję powtórzenia. Tym razem patrzymy po sobie zdziwieni. U nas sytuacja byłaby omawiana z 15 minut, ale w końcu o czym tu rozmawiać. Wszyscy wiemy, że ma być równo i czysto. Nieudolnych więcej się nie zatrudnia, a ci sami słyszeli i poprawią. Fragmenty od razu są montowane, a połączenia sprawdzane. Wszystko odbywa się bez pośpiechu, a nawet flegmatycznie. Realizatorzy trwają skupieni nad swoimi partyturami. Pytamy o ten sposób pracy w przerwie i słyszymy w odpowiedzi: Nature never rushes, yet everything is acomplished. Trudno nie przyznać racji.
Dwa wydarzenia są tematem naszych dyskusji, aż do powrotu do Warszawy. Po godzinie i 15 minutach grania, mamy gotowe trzy utwory. Andrew zwraca się do dyrygenta z pytaniem: Nie masz czegoś krótszego i łatwiejszego? Może byśmy to wtedy nagrali do przerwy? Taki okazuje się nr 6 i bez trudu go w kilkanaście minut nagrywamy. Przerwa trwa 10 minut. O czasie wszyscy siedzą i natychmiast zaczynają grać. Pół godziny przed końcem sesji okazuje się, że to co planowano, za chwilę będzie już nagrane. Ale jest nr 7 rezerwowy. Muzycy i dyrygent mają go na pulpitach. W reżyserce błyskawicznie pojawiają się egzemplarze. Mamy mniej niż 20 minut.
Utwór okazuje się popową piosenką, do której trzeba dołożyć kwintet. Jest też na 7/4. Na nikim nie robi to wrażenia. Orkiestra natychmiast gra w nowym stylu i w niewygodnym metrum. Nagrywają trzy wersje i kilka fragmentów. Wskazówka zbliża się do godziny 13.00. Andrew dziękuje wszystkim za udział w nagraniu. Orkiestra wysłuchuje podziękowania nie ruszając się z miejsc. Nagle odzywa się Mery, koncertmistrz zespołu: mamy jeszcze całą minutę, to może zagramy jeszcze raz te dwie ostatnie nuty? Zagrali i oczywiście poprawili. Wtedy podziękowali sobie raz jeszcze i udaliśmy się na lunch.