Nasza Gwardia

You are currently viewing Nasza Gwardia

Hale Mirowskie. Tak oficjalnie brzmi nazwa dwóch identycznych hal targowych, które wybudowano na przełomie XIX i XX w. Według dzisiejszej organizacji miasta, mieszczą się na placach Mirowskim i Żelaznej bramy. Gdy je budowano, był to pierwszy tego typu kompleks w mieście, a organizacja handlu pod dachem miała ogromny wpływ na poprawę warunków higienicznych. Długo Hale były największym obiektem handlowym w Warszawie, bo każda z nich ma powierzchnię ok. 2 tys. m2. Właścicielem zadaszonego targowiska było miasto i od niego dzierżawiono stragany i sklepy. Przed II wojna światową, było to ok. 900 stoisk różnej wielkości.

Nazwa obiektu pochodzi od Koszar Mirowskich, które przedtem mieściły się w tym miejscu, a ta z kolei od nazwiska Wilhelma Miera, z pochodzenia Szkota, twórcy Regimentu Gwardii Konnej Koronnej na początki XVIII w., która w koszarach stacjonowała. Jego żołnierzy nazywano Mirowczykami lub Gwardią Mirowską, stąd nazwa. Od jego nazwiska pochodzi również nazwa placu i osiedla – Mirów, dziś części dzielnicy Wola, a kiedyś Jurydyki Wielopole.

Hale przetrwały dużą część wojny nienaruszone, ale w trakcie Powstania już 1 sierpnia powstańcy zaatakowali halę wschodnią, w której mieściły się niemieckie warsztaty samochodowe. 5 i 6 sierpnia w trakcie bombardowania obie hale zostały spalone. Po wojnie miano ich nie odbudowywać, ale ostatecznie obie wróciły do swojej świetności, chociaż nie od razu, a w trakcie użytkowania, zmieniały swój wewnętrzny i zewnętrzny wygląd i przeznaczenie, a hala zachodnia i jej okolice, także właściciela.

Budynek wschodni nazywany Halą Gwardii, został odbudowany w 1948 r. Niemieckie warsztaty samochodowe, zamieniono na zajezdnię autobusową. Garażowano w niej i serwisowano zakupione we Francji Chaussony. W 1953 r. hala została przekazana Milicyjnemu Klubowi Sportowemu Gwardia i stąd jej nazwa. Po 1989 r. wróciła pod zarząd miasta. Budynek zachodni, nazywany Halą Mirowską jest własnością, wraz z przyległym targowiskiem WSS Społem. Odbudowano go w 1962 r., a w 2011 r. gruntownie wyremontowano.

Hala Mirowska

Jakie związki mają Hale Mirowskie z filmem?

Może filmowcy nie bywają w nich zbyt często, ale ich konstrukcja jest tak charakterystyczna, że jeżeli już w jakimś filmie się pojawiają to jest to wydarzenie. W Hali Gwardii jako pierwsza zagościła ekipa filmu Niewinni czarodzieje (reż. Andrzej Wajda, 1959). W 1953 r. w hali urządzono X mistrzostwa Europy w boksie i odtąd mieściła się też w Hali sekcja bokserska Gwardii. Później odbywały się w niej także turnieje innych sportów walki, a także koszykarskie, tenisowe i ping pongowe. Mieściło się w niej 5 300 widzów.

Ja w Hali Gwardii służbowo bywałam wielokrotnie. Np. przy filmie Papa Stamm (reż. Krzysztof Rogulski, 1978). Były to zarówno zdjęcia fabularne, a więc zmieniając wystrój na naszym ringu odbywały się różne (wynikające z treści filmu) zawody bokserskie, jak i wywiady wspomnienia. W takiej atmosferze łatwiej było prowadzić rozmowy z dawnymi zawodnikami i podopiecznymi wielkiego trenera. W filmie wykorzystywano też liczne wkopiowania. Obecnie w Hali znalazło miejsce Muzeum Boksu im. Feliksa Stamma.

Bardzo lubiłam ten film. Panowała w nim przyjazna atmosfera. Dla mnie było to poważne wsparcie, a był to mój debiut, jako operatora dźwięku. Czarującymi osobami okazali się wszyscy występujący w filmie bokserzy: Jerzy Kulej, Józef Grudzień, Leszek Drogosz, Zbigniew Pietrzykowski, Kazimierz Paździor, Henryk Kukier. Występowali (bez charakteryzacji odmładzającej) także w scenach fabularnych. Był to problem, bo walczyłam z niedoskonałą dykcją, a jednocześnie post synchrony należało omijać dużym łukiem. W rolę nieżyjącego trenera wcielił się Witold Gałązka, a za Antoniego Kolczyńskiego wystąpił Józef Jaworski (asystent reżysera).

Hala Gwardii była jednym z wielu wykorzystywanych obiektów. Kilka dni spędziliśmy w Cetniewie, gdzie najtrudniejsze okazały się, zdjęciowo, strome schody na plażę. Ja chciałam być od szumiącego morza jak najdalej, żeby nie zagłuszało dialogu, a operator, Jacek Prosiński wręcz przeciwnie, chciał widzieć morze, bo po to tam pojechaliśmy. W filmie widać i słychać wynik naszego kompromisu. Teraz ratowała bym się mikroportami, ale wtedy jeszcze nie miałam szans, aby je użyć. Zresztą były bardzo awaryjne (pierwszy film w którym wykorzystano mikroporyt w Polsce to Barwy ochronne, reż. Krzysztof Zanussi, 1976).

Inne trudne miejsce to trawnik w Łazienkach tuż przy skrzyżowaniu ulic Belwederskiej i Gagarina, który udawał park zdrojowy w Ciechocinku. Tak wyglądał, z za drzew nie było widać samochodów, ale za to było je znakomicie słychać i to znowu był mój problem. Podobne trudności sprawiała Hala bokserska AWF. Wysoka, z dużym pogłosem. W tle trwał trening, słychać było okrzyki, komendy, uderzenia, ćwiczenia na workach treningowych, a jednocześnie prowadzony był wywiad z Józefem Grudniem, który był bardzo speszony i mówił cicho.

Po 1989 r. sekcja bokserska Gwardii zajmowała niewielką część budynku, aż w końcu się wyprowadziła. Był w natomiast w Hali supermarket MarcPol, a po przeprowadzonym w 2017 r. remoncie, przywrócono obiektowi jego pierwotne przeznaczenie. Mieści się w nim targ żywności, sklepy i lokale gastronomiczne. Klub nigdy nie był właścicielem obiektu, a więc nadal zarządza nim miasto.

Artystyczne życie w hali Mirowskiej

Ale zanim to nastąpiło, hala poza życiem sportowym, miała również swoje życie artystyczno rozrywkowe. W Warszawie brakowało dużych obiektów, a Sala Kongresowa była zbyt dostojna, dla co raz głośniejszych koncertów rockowych i mało dostojniej publiczności. To był drugi powód dla którego w Hali Gwardii pojawiali się także filmowcy. Mnie po raz pierwszy przywiódł tu występ formacji SBB. Zespół przez kilka kolejnych dni grał w Hali koncerty, a my kręciliśmy Wojnę światów – następne stulecie (reż. Piotr Szulkin, 1981, premiera 1983).

W trakcie koncertów, operator (Zygmunt Samosiuk) z reżyserem mieli swobodny wstęp na salę z kamerą (w starym prawie autorskim, nie obowiązywała ochrona wizerunku). Ostatniego dnia atrakcję stanowiła ekipa filmowa, kręcący się po hali aktorzy (głównie filmowe ZOMO, pod dowództwem Zbigniewa Buczkowskiego, które za kilka miesięcy miało się okazać realną formacją) oraz piosenki, wykonywane z playbacku, do którego występował zespół, w filmie nazwany The Instant Glue. Za to miejscowa stacja telewizyjna nazywała się SBB.

Dodatkową komplikacją był telewizyjny wóz transmisyjny z własnymi kamerami, bo sekwencja filmowa jest transmitowana dla filmowej ludności, czyli można ją oglądać na ulicach i placach, w celi więziennej naszego głównego bohatera, a część akcji rozgrywa się w środku wozu transmisyjnego i w budynku stacji telewizyjnej. Bardziej już pokomplikować nie da się, ale ten film to opowieść o manipulacji, nierzetelności mediów i oszustwach władzy.

Na zdjęciach było przede wszystkim bardzo głośno i był to taki rodzaj dźwięku, przed którym schować się nie sposób. Drżała Hala i pewnie okoliczne budynki. Syntezatory były głównie jednogłosowe (!), a jeden polimoog nie ratował sytuacji. Za to widok na stanowisko dowodzenia, za którym zasiadał Józek Skrzek był wspaniały. Wielka Wall of sound, podobnie jak wtedy u Czesława Niemena, Marka Bilińskiego, a przede wszystkim Jeana Michela Jarre. A to zagrania na koncercie cały materiał, jaki miał się ukazać na filmowej płycie.

Nasze środki techniczne nie były wtedy specjalnie imponujące, a więc kilka nocy spędziliśmy z Nikodemem Wołk-Łaniewskiem (operator dźwięku) w montażowni wyposażonej w dwukanałowy stół. Eksperymentowaliśmy z przesunięciami wzajemnymi taśm z muzyką, aby w ten sposób uzyskiwać efekty megafonów, odbić, opóźnień echa. Co nam z tego wyszło można posłuchać w filmie.

Muzycznie, było to wspólne przedsięwzięcie Zespołów Filmowych i Polskich Nagrań. Muzykę nagrywaliśmy w komforcie, w studiach na ul. Długiej (obecnie Urząd do spraw cudzoziemców). Oczywiście warstwa po warstwie, dokładając brzmienia kolejnych jednogłosowych syntezatorów. Polskie Nagrania miały 16 śladowy magnetofon i znakomitą konsoletę Neve, a więc materiał na płytę leżał gotowy jeszcze przed zdjęciami. Wspólne przedsięwzięcie oznaczało, że premiera filmu zbiegnie się z premierą płyty. Tylko, że plan się nie powiódł.

Planowana na początek lutego 1982 r. premiera filmu nie doszła do skutku. Jego treść, za bardzo przypominała nasz stan wojenny i obawiano się, że film podburzy widzów, bo bardzo emocjonalne okazały się już dwa pilotażowe pokazy w kinie Polonia (obecnie Teatr Krystyny Jandy) w pierwszych dniach grudnia 1981 r. Rzeczywiście, jadąc do pracy 14 grudnia, kiedy autobus mijał rozstawione na skrzyżowaniach koksowniki i grzejących się przy nich żołnierzy, moja pierwsza myśl brzmiała: Wojna światów. Na żywo.

Premiera odbyła się w 1983 r., ale cichutko. Polskie Nagrania także nie wydały płyty w terminie, a notoryczny brak papieru sprawił, że szybko wykorzystano go do innych okładek. I znowu z opóźnieniem płytę wydano, ale już bez związku z filmem. Pozostałością braków materiałowych jest okładka. Czarno biała na zewnątrz (bo taniej), ale uważny użytkownik, jeżeli zajrzy do środka, to zobaczy, że to lewa strona jakiejś innej płyty, której nakład się nie sprzedał, a więc zostały i okładki. Okładka w środku jest kolorowa.

Także rysunki na okładce (uszy z kolczykami) odnoszące się do treści filmu, komuś, kto go nie widział niewiele mówią. Ot, taka artystyczna fanaberia.