Dla Małgosi za niezardzewiałą przyjaźń Marek Dutkiewicz. Tak zaczyna się egzemplarz książki (Jolka, Jolka pamiętasz?), którą podarował mi autor. Jest to rękopis, a tekst napisano grantowym mazakiem, który komponuje się z kolorystyką błękitnego papieru, na którym wydano książkę, więc wygląda, jakby był częścią wydawniczego zamiaru. Na drugiej stronie jest napisany tym samych charakterem pisma tekst najstarszej wersji Jolki (ze szlagwortem Jolka, Jolka – pamiętaj!) Wszyscy, którzy pożyczają ode mnie książkę, bardzo mi tej pierwszej, imiennej strony zazdroszczą, a ja jestem dumna. Każdy ma takich kolegów na jakich zasługuje.
Z Markiem łączy mnie wiele. Przede wszystkim skrzypce, a raczej pewna do nich niechęć, a może traumatyczne przeżycia z dzieciństwa z nimi związane. Moja siostra zawsze marzyła, że będzie na skrzypcach grać. Ilekroć w telewizji pokazywano Wandę Wiłkomirską, biegła do ekranu z okrzykiem – mamo to ja. Nieświadomi zagrożenia rodzice uwierzyli i zapisali pacjentkę na lekcje, na których pojawiał się znakomity uczeń zaprzyjaźnionego profesora. Co tam się działo! Męka trwała niespełna rok, aż dziecko zrozumiało, że to nie taka zabawa biorę skrzypce i gram co chcę, a katorżnicza robota, żeby zagrać w miarę nieobrzydliwie cokolwiek.
Z tego okresu pochodzi rodzinne powiedzenie chamstwa i muzyki góralskiej nie zniosę. Oczywiście altówka i wiolonczela bardzo proszę (Marek jak wiadomo także), a nawet pasjami uwielbiam i podzielam opinię Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, że dźwięk wiolonczeli przypomina miód lany wąskim strumyczkiem z dzbanuszka. Ja grałam na fortepianie i ostatecznie obie z siostrą grałyśmy na tym instrumencie. Mam też w swojej kolekcji kontrabas (pozostałość po Excentrykach, reż. Janusz Majewski, 2015) i nawet wnuk się zastanawia, czy kontrabasistą czy maszynistą. Na razie rośnie.
Duży rozdział Dudkowego życia to piosenki, które pisali z Januszem Krukiem, nomen omen kontrabasistą. Największe sukcesy Dwa + jeden (popularnie Liczydło) to czasy moich studiów i oczywiście próbowałam ich utwory kupować do filmów. Nie było to łatwe. Swoje życie Janusz Kruk komplikował z zadziwiającą łatwością, a kiedy zmarł w 1992 r., pozostały trzy żony, córka z pierwszą i dwóch synów z trzecią z nich. I nieporozumienia w sprawach spadku i pozostawionej twórczości.
Musiałam korzystać z pomocy ZAiKS, który należną sumę przechowywał w depozycie, do czasu aż się państwo pogodzą. Takie zamieszanie zniechęcało do jakichkolwiek kontaktów z rodziną Kruków. Na szczęście Marek pisuje teksty dla różnych kompozytorów, bo do kontaktów z Dudkiem nie jestem zniechęcona, a nawet wręcz przeciwnie.
Nasza kolejna wspólność to profesor Jerzy Bralczyk, którego książki czytuję nałogowo. Pokochawszy od półtora roku, z powodu pandemii przebywa na emigracji u mojej włoskiej przyjaciółki. Tęsknie, ale na szczęście cięgle bawi mnie poczytywanie 500 zdań polskich, którego Dudek bywa bohaterem. Profesor pisuje ekspertyzy sądowe w zakresie języka polskiego i przejawów twórczości. Napisał kilka takich dla Marka (Choć pomaluj mój świat, Podaruj mi trochę słońca, Bądź gotowy dziś do drogi, Wstawaj szkoda dnia), ale także dla Magdy Czapińskiej (Wsiąść do pociągu…).
Dla mnie są to teksty nieocenione, bo mają w sobie uniwersalność. Znakomicie tłumaczą nieuchwytną dla zwykłego śmiertelnika, różnicę pomiędzy potocznym zdaniem w języku polskim, a zdaniem metafizycznym, które staje się udziałem równie poetyckiego tekstu piosenki. Takie właśnie są teksy Marka i za to go nieustająco uwielbiam w sposób nierdzewiejący. Teksty profesora Bralczyka mają dla mnie znaczenie dokumentacyjne, edukacyjne i właściwie wszelkie. Podpieram się nimi, ilekroć przychodzi mi tłumaczyć, ciemnym ludom, jak odróżnić utwór od nie utworu.
Kolejną wspólnością jest słynny wieżowiec, na ul. Reymonta 21. To były czasy, gdy na Reymonta kończyła się Warszawa (TAXI 2 strefa), a ja lokalizację znałam, gdyż wychowałam się na Bielanach (al. Zjednoczenia), pracowałam w czasie studiów w przedszkolu na Chomiczówce, a potem mieszkałam na rogu ul. Przybyszewskiego i Żeromskiego i często nagrywałam w Studio Tonpressu, które mieściło się właściwie tuż za tym blokiem. Blok był z wielkiej płyty, mieszkania były małe, a jedna ścianę każdego pokoju zajmował zestaw okien.
Bloki (było ich tam więcej) miały specyficzną konstrukcję, która pozwalała przemieszczać się ostatnim piętrem pomiędzy klatkami oraz taką przypadłość, że część strychów przeznaczono na pracownie dla artystów, rzecz dziś nieznaną, ale oznaczało to dodatkowy metraż do mieszkania spółdzielczego. W bloku zebrało się niezłe towarzystwo. Poza Markiem mieszkał w nim Wojciech Trzciński, Anna Jantar i Jarosław Kukulski, a w okolicy Krzysztof Knittel, Wojciech Michniewski, Anna German i jeszcze kilka innych osób. Ja z tego okresu najbardziej pamiętam małą Natalię Kukulską, którą babcia prowadzała do przedszkola, a kilka lat później do tej samej, co moja córka szkoły.
Kiedy Małgorzata Ostrowska zaśpiewała w Opolu Szklaną pogodę od razu pomyślałam o tych upiornych blokach, ale wtedy wszystko miało być ogromne, a największym efektem tych starań jest długi wieżowiec na ul. Kijowskiej koło Dworca Wschodniego w Warszawie i jeszcze dłuższy, falowiec w Gdańsku na Przymorzu. Szklana pogoda ma jeszcze jeden aspekt. Szklaność Marek skojarzył z telewizorami, które migały niebieskim światłem ze okien, a za chwilę ze stanem wojennym. W teledysku Małgorzata Ostrowska jest telewizyjną spikerką, a ja podobnie jak Dudek ubolewam, że nie ma na sobie munduru, bo obraz tego okresu byłby pełen.
Później takich znajomych w okolicy przybywało. Na Płatniczą sprowadził się Jacek Cygan, Krystyna Sienkiewicz i Maanam, a trochę bliżej miasta, na Żoliborzu, zamieszkali wielcy reżyserzy, znani aktorzy, sprowadził się Czesław Niemen, Włodzimierz Korcz z Elżbietą Starostecką. W stanie wojennym to była wygoda, bo wszystko było w granicach dłuższego spaceru, a telefony mieli nieliczni. Ja miałam, co wiązało się z częstszymi odwiedzinami telefonujących i bogactwem mojej niewielkiej córeczki, za to wyposażonej w dużą świnkę skarbonkę, do której zbierała opłaty za telefon (wymyślili to Knittel z Michniewskim), co łaska.
Markowi zawdzięczałam też niezwykłe chody w mięsnym na ul. Przybyszewskiego. Docierałam tam z dzieckiem odebranym z przedszkola koło 17:30. Stała w prawdzie długa kolejka, ale po wyrzuconych z zaplecza o 16.00 lepszych kąskach nie było śladu. No więc stoję w tej kolejce. Dziecko siedzi w oknie sklepu, bo okna były prawie od ziemi i jak to muzyczne dziecko śpiewa cieniutkim głosikiem: Latawce, dmuchawce wiatr… Bardzo melodyjnie, cichutko i czyściutko. W sklepie robi się cisza. Dziecko marze palcem po szybie i śpiewa. Wszyscy słuchają.
Nagle słyszę: Czyje to dziecko? Pewnie chodzi o tę wyświnioną szybę, ale co robić, zgłaszam się. Ta pani będzie obsłużona bez kolejki, pada kategoryczna dyspozycja. Dukam jakieś potrzeby, ale mam tylko dwie małe kartki, a nie ma nic do wyboru, czyli mielone mięso, kość wołowa, serwolatka i parówki. Na to pani: A to od obsługi sklepu. Dla dziewczynki. Na ladzie ląduje z 10 dkg szynki, jakiej nie widziałam od kilku lat. I potem tak było zawsze, a dziecko bardzo zadowolone śpiewało co potrafiło (komplet piosenek z Lata 20… lata 30…). Czasem dostawało nawet plasterek szynki do natychmiastowej konsumpcji i wtedy były bisy.
Kiedy czyta się wspomnienia Marka od razu wydaje się, że stan wojenny nie był takim strasznym czasem, bo ciągle przypominają się te weselsze jego strony. Byliśmy młodzi, a więc bawiło nas byle co. To także zawodowo fajny czas. Czas pojawiania się nowych twarzy na muzycznym rynku. Podobno była taki pomysł władz, żeby ożywić muzykę rock and roll i w ten sposób skanalizować nadmiar energii u młodzieży. Rzeczywiście z dnia na dzień zginęły popularne piosenkarki i tacy sami piosenkarze, a zaczęły pokazywać się grupy rockowe.
Nie wiem tylko czy władzy o tego typu grupy chodziło, a Dudek dzielnie przykładał do tego swoje pióro. Na początku lat 80. pojawiły się Perfect, Lady Pank, Lombard, Republika. Wcześniej działały, ale odnosiły w latach 80. sukcesy Kombi, Maanam, Budka Suflera. Ze wszystkimi tymi grupami ja także współpracowałam. W Poltelu walczyli z nami, żeby w filmie (nie pamiętam już jakim) nie pojawił się żaden znaczący kawałek Perfectu. Udało się wkleić Lokomotywę z ogłoszenia, a dla wtajemniczonych to był czytelny sygnał od realizatorów.
Z Lady Pank piłam kawę w Metropolu, czekając na autobus Estrady, którym udali się na słynny koncert we Wrocławiu (z okazji dnia dziecka). Plan był taki, że wracają i zabieramy się za nagrania piosenek Janusza Stokłosy do filmu Maskarada (reż. Janusz Kijowski, 1987). Finał? Zespół dostał szlaban na występy. Mnie ratował Grzegorz Markowski, który w piorunującym tempie nauczył się całego repertuaru w tonacjach Janusza Panasewicza, a z resztą instrumentacji (gitary Janka Borysewicza) musieliśmy sobie radzić zastępstwami.
I jeszcze Janusz Koman i Majka Jeżowska. To mieszkanie przy ul. Marszałkowskiej, czyli tak naprawdę przy ul. Partyzantów (dziś ul. Oleandrów) przy rogu ul. Polnej, należało do Janusza Kondratowicza. W pewnym momencie było głównym salonem warszawskich artystów. Przez Polną przewijały się tłumy. Stan wojenny wszystkich zastał w nieodpowiednim miejscu. Najwięcej było takich, którzy jeździli z Pagartem po świecie i na grudzień wracali do Polski. Potem na Święta lub na Sylwestra już z powrotem byli w pracy, ale nie w 1981 r. Były próby, narady, organizowanie benzyny. Jakieś dziwne popołudniowe koncerty w hotelach, jednostkach wojskowych. No i była godzina policyjna.
Poginęły kupione zagranicą auta, które miały dotrzeć do Polski za kupującymi. Mój volkswagen golf odnalazł się w okolicach Świętego Jana na parkingu portowym w Gdyni. Przez jakiś czas to było słynne wielkie auto, którym odpływało 2 + 1, bo ślad po kupionej od Marka srebrnej strzale (Mazda 323), jakoś zaginął. Majka śpiewała natomiast na popołudniówkach Najpiękniejszą w klasie i Kino Raj. Piękną stylizację z nadmuchiwanym fortepianem, o której pisze Marek, zrobiła jej Ola Laska-Wołek. Był na okładce płyty, którą wydały Polskie Nagrania.
I jeszcze dopisek: Liczę, że uśmiechniesz się kilka razy! Marzec 2017. Śmieję się już czwarty rok. Zaglądam do książki często. Bo to tekst na wieczne poczytywanie, wspomnienia, uśmiechy, melancholie. Nieszablonowy jak Dudek lub ortograficznie Dutek, szalony i nieuleczalnie optymistyczny. Czy ktoś kiedyś policzył ile mega przebojów podpisanych jest tym właśnie nazwiskiem? Czytelnik książki, bez trudu zauważy, że nawet zwykły tekst, pod piórem Marka nabiera jakby szczególnej oryginalności. Co tu gadać: pióro mistrza, a może cały pióropusz.