Słona roża

You are currently viewing Słona roża

Wkrótce po tym jak rozpoczęłam swoją filmową przygodę, ponownie miałam okazję pracować z Jerzym Matuszkiewiczem i moim ukochanym Januszem Majewskim. To u niego zaczynałam, jeszcze jako studentka (Sprawa Gorgonowej, 1977) i asystent operatora dźwięku. W między czasie zmieniłam zawód, stąd kolejna propozycja współpracy dotyczyła konsultacji muzycznej Słonej róży (1983), co dawało wspaniałą możliwość spotkania się w pracy we trójkę.

Pierwowzorem scenariusza, było opowiadanie Ryszarda Frelka. Kiedyś, obsługując oficjalną wizytę państwową, poznałam autora, ale gościliśmy u niego w Sejmie. Był posłem, członkiem KC PZPR, pracował na Uniwersytecie Warszawskim. Później został ambasadorem przy ONZ. Był sympatycznym człowiekiem, dowcipnym i inteligentnym. Wiedziałam, że jest działaczem partyjnym oraz, że pracuje naukowo i pisuje książki (Dzieje dyplomacji), ale do głowy mi nie przyszło, że także beletrystyczne. Okazało się, że napisał nawet kilka scenariuszy do filmów fabularnych i spektakli teatralnych.

Słona róża to melodramat, którego akcja rozgrywa się tuż przed i w czasie II wojny światowej w Czechach, a kończy się happy end – em, tuż po jej zakończeniu. Bohaterowie to Polak – Marek (Jan Piechociński), który w Karlowych Warach wraca do zdrowia po wojnie w Hiszpanii i żydowska skrzypaczka Ida (Daniela Vackova), których połączy miłość. Wojenne losy rozdzielają kochanków, a kiedy spotykają się ponownie, uczucie nie jest już takie proste, bo dziewczyna została żoną amerykańskiego żołnierza.

To jeden z najmniej znanych filmów Janusza Majewskiego, pełen sympatii do bohaterów, ale jednocześnie opowiedziany tak, że melodramatyczna fabuła nie ociera się nawet o kicz. Wiele jest refleksji psychologicznych, świetnie oddane realia historyczne, różnorodne postawy ludzkie wobec kryzysowej sytuacji. Jan Piechociński pokazuje nowe oblicze swojego aktorstwa. Znałam go z 07 zgłoś się (24 godziny śledztwa, reż. Krzysztof Szmagier, 1978) i przynajmniej kilku epizodów i wydawało mi się, że czeka go za chwilę wielka filmowa kariera, ale tak się nie stało. Słoną różę porównywano do nagrodzonego wieloma Cezarami Ostatniego metra (reż. François Truffaut, 1980) w którym główne role zagrali Catherine Deneuve i Gérard Depardieu.

Możliwe, że wpływ na brak wiedzy o tym filmie, miał fakt, że podstawową wersją językową, jest wersja czeska, a być może czas, w jakim powstawał. Koniec zdjęć zbiegł się z ogłoszeniem w Polsce stanu wojennego. Jak opowiadał mi niedawno reżyser, on z nieletnim wtedy synem, byli jeszcze w Pradze, z której z przygodami wracali do kraju. Ja w Pradze nie byłam (w moim świeżo wydanym dowodzie osobistym, popełniono błąd), więc stan wojenny zastał mnie w Polsce. Na szczęście na zdjęciach była ze strony czeskiej osoba odpowiedzialna za muzykę.

W filmie miałam do rozwikłania kilka problemów. Pierwszym była skrzypaczka i jej repertuar, bo na jej koncercie w 1938 r., poznają się bohaterowie. Uznaliśmy z reżyserem, że odpowiedni będzie Koncert skrzypcowy e – moll op. 64 Feliksa Mendelssohna – Bartholdy. To utwór bardzo znany, wirtuozowski. Nasz bohater wchodzi, gdy światła są już zgaszone. To sugeruje, że się spóźnił i daje pretekst, żeby zacząć od początku, ale drugą część utworu. To także jedyny przypadek, że jakiś utwór wygrał w moim rankingu z Koncertem skrzypcowym g – moll op. 26 Maxa Brucha, ale on był Niemcem czystej krwi, więc przeważyło dobro filmu.

Jest to część liryczna, powolna, więc aktorka ma większe szanse, żeby prawdopodobnie wyglądać. Pokazujemy ją w planie ogólnym i w dużym zbliżeniu (od podstawka). W ten sposób ukrywamy, że jej lewa ręka jest w zasadzie martwa, ale i tak byłam wdzięczna czeskim kolegom, za znakomite przygotowanie Idy, bo prawdopodobna obsługa smyczka, zgodna ze słyszanym playbackiem, wcale nie jest łatwa. Skrzypaczka gra recital z fortepianem, co z jednej strony ułatwia inscenizację i obniża koszty, z drugiej musieliśmy utwór nagrać, bo na płytach koncerty prezentuje się w brzmieniu oryginalnym, czyli z orkiestrą.

Drugim zagadnieniem była postać grana przez Hannę Banaszak. Piosenkę Tak bym chciała kochać już napisali do filmu Wojciech Młynarski i Jerzy Matuszkiewicz. Wersja polska promowała film, ale w samym filmie piosenka pojawiła się po niemiecku (Angelika Wegener), z małym zespołem i po angielsku (Bronisław Zieliński) z big bandem. Wspominam spotkania, trzech autorów, w domu Dudusia i zażarte dyskusje, bo chociaż są to tłumaczenia, poezja rządzi się swoimi prawami (musi się rymować), a więc w tekstach są odstępstwa i zamienniki. Słuchaliśmy też jak piosenka brzmi w każdym języku, bo po niemiecku miała być groźna, a po angielsku wykwintna.

W jednym ze spotkań uczestniczyła piosenkarka i wyjechała do Poznania z nagraną na fortepianie piosenką oraz naczytanymi i zaśpiewanymi słowami. Po tym spotkaniu, znając właściwą tonację, kompozytor przystąpił do instrumentacji, a ja do organizacji zespołów i oczywiście to nagranie poszło bardzo sprawnie. Kopię wysłaliśmy Hannie Banaszak, aby łatwiej było jej piosenkę ćwiczyć. Nagrania warstwy wokalnej były trzy, po kilka godzin, w odstępach przynajmniej tygodnia i kończyły się zgraniem konkretnej wersji piosenki. Nie wiem kto jej pomagał, ale na nagrania przyjeżdżała zawsze, perfekcyjnie przygotowana.

Za każdym razem gwiazda nocowała w Hotelu Forum, wtedy nowym i uważanym za elegancki. Problem polegał na tym, że w ostatnich miesiącach przed stanem wojennym, w śródmieściu Warszawy pojawili się liczni mężczyźni pochodzenia arabskiego. Podobno przyjeżdżali z Berlina (wygodne połączenie było zawsze) spędzać wolne dni. Mieli sporo pieniędzy, mieszkali w hotelach i obsiadali ich halle, restauracje, kawiarnie, zaczepiając wszystkie młode kobiety, jeżeli były same. Kobieta w taksówce pod hotelem oznaczała już jawne zaproszenie.

W tej sytuacji wyjazd i powrót z nagrania oznaczał operację strategiczną. Pod hotel przyjeżdżałam z kierownikiem produkcji Pawłem Rakowskim, a następnie, porzucając kierowcę, jechałam z nim do pokoju Hanny Banaszak i razem z nią udawaliśmy się do taksówki. Odbyliśmy tę podróż (wliczając powroty) sześć razy, a przy okazji dowiedzieliśmy się, że przed spadnięciem windę zabezpiecza specjalny krzyżak, który w momencie urwania liny, blokuje windę od dołu, wbijając się w ściany szybu. Specjalistką okazała się piosenkarka, która często mieszkając w hotelach taką przygodę, jak z horroru, przeżyła.

Na jednym z nagrań pojawiła się Ela Radke, autorka kostiumów. Potrzebowała dwóch, różniących się w sposób wyraźmy sukni dla artystki, oczywiście odpowiednich do czasu akcji i liczyła na jej szafę. W latach 70. Radiokomitet (radio + TV), jeżeli z piosenkarzem nagrywał recital (to było super popularne), to szył kilka czy kilkanaście kreacji na swój koszt. Hanna Banaszak miała ich, w depozycie osiem, w tym kilka ponadczasowych, a więc film mógł wybrać i oczywiście za wypożyczenie słono zapłacić. Często wypożyczała także te suknie na występy i wtedy płacił organizator. Dla wszystkich było to opłacalne, bo uszycie każdej kreacji scenicznej to koszt podobny do uszycia sukni ślubnej.

Wiadomo było, że w eleganckich lokalach przed wojną przez cały dzień grali muzycy. Przynajmniej pianista, ale zdarzały się nawet kwartety i kwintety. Zdecydowaliśmy, że w naszym hotelu, będą to skrzypce z fortepianem, ale żeby nie utrudniać sobie pracy, muzyków nie będziemy pokazywać. Utwór, już po zdjęciach, skomponował Jerzy Matuszkiewicz i nagraliśmy go przy okazji muzyki ilustracyjnej i na wymiar, co pozwoliło na płynne przejście z muzyki wewnątrzkadrowej w orkiestrową, ilustrującą pierwszy wspólny spacer. Pracując nad Excentrykami (2015), zastanawialiśmy się nawet z Panem Januszem, czy w Hotelu Związkowym, tego utworu nie powtórzyć, bo bardzo nam się zawsze podobał, ale znowu wygrały filmowe względy i Wojciech Karolak gra I’m Getting Sentimantal.

Po zdjęciach nagraliśmy gitarową wersję Asturii, która ilustrowała fotografie z Hiszpanii. To melodia ludowa. Polski tekst napisała Zofia Szleyen. Nie wykorzystując go nie potrzebowaliśmy licencji, ale przy tej okazji, poznałam autorkę. W okresie postprodukcji pojawiła się także piosenka młodych Niemców w kolejce na górę widokową. To piosenka popularna, którą znalazłam w śpiewniku zalecanym dla SS, który wyszukałam w zbiorach specjalnych Biblioteki Narodowej. Wzbudziłam sporą sensację, bo śpiewnik był oprawiony w skórę, ze złotymi napisami. O istnieniu takiego białego kruka nikt nie wiedział, a ja znalazłam śpiewnik przypadkiem. Mam do dziś jego fotokopię, która kosztowała majątek, ale przydała się wiele razy (The Aryan Couple, John Daly, 2004; Męskie sprawy, 1988, Jan Kidawa-Błoński). Śpiewali dla nas synowie niemieckich (wtedy NRDowskich) dyplomatów.

Muzyka ilustracyjna do Słonej róży to już było królestwo Dudusia. Kompozytor zawsze był zwolennikiem oszczędnego szafowania tematami, chociaż jeżeli to służyło filmowi to oczywiście tematów było mnóstwo (Alternatywy 4). Jednak nasz film był monotematyczny, a więc zgodnie z klasycznymi zasadami ustalonymi przez Maxa Steinera (Oskar za Przeminęło z wiatrem, reż. Victor Fleming, 1939, w Polsce 1963), najważniejsze było, aby muzyka prowadziła bohaterów i opowiadała o nich. Oczywiście pojawiają się epizodycznie inne motywy (kawiarnia, spacer, akcyjno – napięciowy), ale główny temat wywodzi się z piosenki śpiewanej. Słyszymy go w taki sposób po raz pierwszy, w czasie wieczornego spaceru i to w wersji niemieckiej.

Później pojawia się w różnych okolicznościach (w obozie koncentracyjnym gwiżdże go bohater). Znakomicie komentuje sytuacje i towarzyszy bohaterom, a jest to możliwe dzięki bardzo różnorodnym opracowaniom tematu: lirycznym, miłosnym, smutnym czy pełnym nadziei. Oczywiście gra go różne instrumentarium od rozmarzonych smyczków, po big band z którym w finale śpiewa Hanna Banaszak (po angielsku). Jednak jej występ nie kończy filmu. Nasi bohaterowie znowu uciekają przez okno i tam znajduje ich syn Idy, który okazuje się wspólnym dzieckiem pary. Dopiero po scenie radosnej zabawy obu Marków pojawiają się napisy.

Z myślą o napisach powstała instrumentalna wersja piosenki, na big band. Napisy, przygotowywane ręcznie (tzw. roll), zawsze były słabym punktem i rzadko zgadzały się z deklarowanym czasem, a taki czas miała nasza muzyka. Tym razem jednak szacunek był chybiony nie o sekundy, a ponad minutę, czyli w połowie napisów zaległa cisza. W charakterze strażaka pojechałam do Łodzi i po żmudnych pomiarach udało mi się z fragmentów dwóch wersji skleić to, co słyszymy w filmie. To jeszcze jedna ważna cecha dobrej muzyki filmowej: nadaje się do montażu.

A skąd taki tytuł filmu? To czeska technologia. Róża zatopiona w solance zastyga i staje się niezmienna na zawsze. To symbol pięknych i wzniosłych uczuć, zdolnych przetrwać nawet największe dziejowe zawieruchy.