Święta polskie to tytuł cyklu godzinnych filmów fabularnych (2000-2006), przeznaczonych dla telewizji, których wspólnym mianownikiem jest akcja tocząca się przy okazji jakiegoś państwowego lub kościelnego święta. Zawsze zawierają wątek komediowy i prześmiewczy, ale pokazują też gorzką prawdę i dają powód do głębokiego namysłu. Jak ładnie napisali redaktorzy filmpolski.pl: Na tle świątecznych rytuałów ujawniają się postawy i poglądy współczesnych Polaków.
Filmów powstało kilkanaście, w Studio Filmowym Perspektywa. Reżyserię powierzano różnym reżyserom, a scenariusze także pisało kilka osób. W ten sposób są to filmy różnorodne i osobiste, nakręcone w stylu konkretnych (Janusz Kondraciuk, Ryszard Bugajski, Maciej Pieprzyca) twórców. Wiele z filmów uzyskało nagrody, a kilka (Cud purymowy reż. Izabela Cywińska, Żółty szalik, reż. Janusz Morgenstern) stało się hitami, których sława ciągnie się już przez lata.
Pomysł pracy przy tym konkretnym filmie podobał mi się niezwykle. Natychmiast spakowałam zestaw strojów wakacyjnych na każdą okazję i udałam się w kierunku Giżycka, gdzie ośrodek wczasowy i bazę żeglarską prowadzi moja rodzina. A film? Czy może być lepszy pomysł niż mazurskie plenery w wakacje? Szczególnie, że ja potrzebna byłam na zdjęciach kilka pojedynczych dni, a nawet kilka godzin w każdym z tych dni, a na Mazurach mogłam spędzić dwa tygodnie, bo przecież podróże w tę i z powrotem nie miały najmniejszego sensu.
Taka była zresztą oficjalna wersja, bo chociaż nie tylko ja miałam wolne dni, nikt jakoś z Mazur nie wyjeżdżał. Ja tych dni wolnych miałam jednak najwięcej. Oczywiście mogłam się zakwaterować z całą ekipą w Rynie, gdzie oferowano całodzienne wyżywienie i transport na plan, ale w Giżycku, w rodzinnym bussinesie, gdzie na obozach żeglarskich bawiły moje dzieci, było zdecydowanie przyjemniej. Na pomysł wakacji przy pracy wpadło zresztą więcej członków ekipy, a w okolicy zamieszkiwały całe rodziny, które pojawiały się rano lub/i pod koniec zdjęć, aby osobę pracującą dostarczyć do roboty lub zabrać do miejsca wypoczynku.
Aktorzy, podobnie jak ja, byli potrzebni w wybrane dni, ale nie wracali do Warszawy, tylko na camping lub do pensjonatu, gdzie stacjonowała rodzina i w wolnym czasie pływali, żeglowali, wiosłowali, zwiedzali. Największą rodzinę przywiozła do Rynu Marysia Ciunelis. Nie dość, że przedtem brali rodzinny udział w bitwie pod Grunwaldem, a jak wyszli żywi z tej corocznej zawieruchy, to część dzieci zagrała w filmie epizody, jako dzieci swojej mamy. Generalnie było super. Kto się nudził przyjeżdżał na plan, bo na zdjęciach nudno nie było, a raczej wyjątkowo wesoło i barwnie.
Może w filmie tak bardzo nie widać tych Mazur, bo akcja toczy się na terenie bliżej nieokreślonej miejscowości (Osiek), za to małej i zapuszczonej. W tej roli występuje dawny PGR pod Rynem, który od scenografii (Rafał Waltenberger) nawet wiele pracy nie wymagał, bo wszystko nadal wyglądało jak z poprzedniej epoki. Obdrapane budynki, parterowe domy mieszkalne, czyli zwykłe czworaki, jak za czasów Żeromskiego. W koło nieużytki, a właściwie jedno wielkie klepisko, bo jakoś nikomu nie przyszło do głowy, żeby warzywniak zorganizować, albo chociaż posadzić przed oknami kwiatki, a dzieciom zrobić namiastkę placu zabaw.
Śmieliśmy się też, że i kostiumy (Hanna Ćwikło) niewiele miały do roboty, bo statystujący nam mieszkańcy tego dziwnego „końca świata” wyglądali, jakby czas się zatrzymał ze 30 lat wcześniej. Cała osada była bezrobotna, a z upływem lat, kompletnie niezdolna do jakiejkolwiek pracy. Od kartek za statystowanie bardziej cieszyło ludzi wyżywienie, bo nie trzeba było robić zakupów i gotować. Z drugiej strony, lepiej było wszystkich zatrudnić i karmić, niż pilnować miejscowych złodziejaszków, bo zatrudnieni, jakoś się na szczęście mitygowali.
Kolejną zaletą był fakt, że film właściwie rozgrywał się w jednej lokalizacji. Oczywiście tą lokacją była cała osada, czyli mini miejsc było pod dostatkiem, ale nie trzeba było nigdzie przemieszczać agregatu, światła, garderób czy charakteryzacji. Nikt się po drodze na plan nie gubił, do hotelu było stosunkowo blisko, a i gapie, z wyjątkiem mieszkańców osady nam nie grozili, bo było to miejsce całkiem zapomniane przez Boga i ludzi, otoczone hektarami nieobsianych niczym pół.
Do reżyserowania udało się namówić Sylwestra Chęcińskiego, który Wrocław od wielu lat opuszczał już wtedy, niechętnie. Dziś wiemy, że był to ostatni jego film, a więc i w tym względzie okazał się szczególny. Może sprawiła to obecność Jerzego Rutowicza (niestety od kilku lat organizuje produkcję filmów w zaświatach), z którym pracowali razem przy Nie ma mocnych (1974) i Kochaj albo rzuć (1977). Nasz kierownik był stałym gościem Polskiego Festiwalu Komedii Filmowych w Lubomierzu, gdzie się co roku spotykali i generalnie przyjaźnili. Najważniejsze, że Pan Sylwester był i reżyserował. I był w znakomitej formie.
Ja wcześniej pracowałam z Sylwestrem Chęcińskim nad udźwiękowieniami serialu Z pianką czy bez (1997-1998), gdzie dzielili się reżyserią kolejnych odcinków z Grzegorzem Warchołem, i ta praca bardzo była przyjemna, a więc cieszyłam się na kolejne spotkanie. Sam serial (Z pianką…) wielkiej furory nie zrobił, ale też powstało tylko 9 odcinków, a przede wszystkim, taki był to moment, że przerywano akcję co chwilę reklamami, a to może dla reklam jest korzystne, ale dla serialu nie.
Natomiast Pan Jerzy (historia kierownictwa produkcji filmów trudnych i niewykonalnych – W pustyni i w puszczy, Wojna światów), miał swoje biuro w budynku Czołówki, właściwie z moją firmą przez ścianę, a więc spotykaliśmy się codziennie i bardzo lubiliśmy od zawsze. Do dziś korzystam z biurowego, skórzanego krzesła (bardzo wygodne), które odkupiliśmy, gdy likwidował już swoją grupę produkcyjną.
Nazwisko takiego reżysera jak Sylwester Chęciński, jak magnez ściąga wszystkich, a więc koncertowa była obsada: Zbyszek Zamachowski (nagroda w Gdyni za główną rolę męską), Kinga Preis, Krystyna Feldman, Joanna Kurowska, Artur Barciś, Stanisław Brudny, Tomasz Sapryk, Ewa Konstancja Bułhak, Iza Dąbrowska, Marysia Ciunelis, Lech Dyblik, Józef Mika i wielu, wielu innych. Nie gorsza była ekipa. Dźwiękiem zajmował się Marek Wronko, a muzykę komponował Andrzej Korzyński, ze współudziałem Jurka Suchockiego, mojego szkolnego kolegi, zwanego Suchym.
Oczywiście na Mazury nie sprowadziła mnie muzyka ilustracyjna, która powstawała raczej późną jesienią, ale playbacki, czy jak kto woli muzyka wewnątrzkadrowa. Ale jeszcze wcześniej mieliśmy problem natury podstawowej. Otóż na Mazurach, w promieniu 100 km nie występuje żadna orkiestra dęta. Nie ma takiej tradycji. Teraz podobno jest i to nawet w Giżycku, ale wtedy nic się nie dawało uwojować. Są po prostu takie części Polski, gdzie orkiestry dęte są albo ich nie ma, o czy już kiedyś pisałam.
Podobnie dzieje się z chórami chłopięcymi, specjalistami od gry na cytrze, cymbałach i mnóstwem innych unikatowych instrumentów. W Lublinie jest np. orkiestra dziewczęca szałamaistek (dawny obój), która grając maszeruje i jeszcze kilka pań żongluje buławami (Ga Ga chwała bohaterom, reż. Piotr Szulkin, 1985) i oczywiście nigdzie więcej takiej orkiestry nie ma. Dla Sylwestra Chęcińskiego poszukiwałam więc jakiegoś zespołu zataczając co raz większe kręgi wokół naszej bazy w Rynie.
W ten sposób zaprzyjaźniłam się na długie filmowe lata z Orkiestrą Ochotniczej Straży Pożarnej w Raczkach, która ma przedwojenne tradycje. Panowie sami robią aranże, przygotowują umówiony repertuar, przyjeżdżają dwoma mikrobusikami we własnych mundurach i z własnym sprzętem i są generalnie zawodowi i niezawodni. Wtedy na planie filmowym pojawili się po raz pierwszy i zrobili ogromna furorę. Szczególnie, że ich rola w filmie okazała się wyjątkowo bogata. W decydującym momencie gubi się główny bohater uroczystości, a więc jest grupa pościgowa, która go poszukuje i duża grupa, która czeka, w tym orkiestra, która rozsiadła się w cieniu pod drzewami.
Dla naszych potrzeb panowie przygotowali całą wiązankę pieśni Legionowych: Wojenko, wojenko;, Hej, hej ułani; Marsz I Brygady i tytułowych Ułanów, co przybyli pod okienko. Uprzedzeni przez kogoś życzliwego odegrali też dla mnie urodzinowe Sto lat, co tylko powiększyło ogólne zamieszanie. Utwory nagraliśmy ze stojącą w szyku orkiestrą i w ten sposób powstały playbacki, oraz muzyka wykorzystana przy udźwiękowieniu. Na planie orkiestra chodziła, stała i udawała, że cokolwiek gra, a dzięki temu Marek Wronko swobodnie nagrywał 100% dialogi.
Drugim muzycznym zagadnieniem był miejscowy harmonista, któremu tytułowy utwór (Przybyli ułani…) generalnie mylił się z Suliko, czyli ulubioną piosenką Stalina. Może by mu lepiej szło, gdyby był mniej trunkowy, ale cała miejscowość byłą raczej bardziej trunkowa, niż mniej. W rolę harmonisty wcielił się Artur Barciś, a oba utwory nagrał dla niego Paweł Muszyński. Wstępnie przygotowaliśmy je na zdjęcia, a docelowe nagrania powstały w ramach udźwiękowienia.
Święto polskie, które czciliśmy tym razem to 15 sierpnia, czyli Matki Boskiej Zielnej, a także Cud nad Wisłą. Pretekstem była bitwa, która rozegrała się w okolicznej miejscowości. Ale ludności myliła się ta data się z 22 lipca, który przecież przez lata był obchodzony z wielką pompą i o innych świętach letnich nikt nie słyszał. Nawet tablicę pamiątkową z okazji rocznicy bitwy z 15 lipca, wykonano na drugiej stronie tej ku czci 22 lipca, która zdobiła ścianę gminy przez lata, a niezbyt trzeźwi fachowcy zawiesili ją początkowo właśnie tą starą historyczną stroną i trzeba było szybko ich pracę poprawiać.
Nasz rzekomy bohater, to postać, która został wymyślona, aby dodać splendoru obchodom, chociaż na logikę, sądząc po wieku, w wojnie nie miał szans brać udziału. Dziadek jest leciwy, ale ci co walczyli i mieli wtedy po 20 lat dawno przekroczyli by już setkę, a więc nie żyją. Poza wnukiem, który z dziadkiem jest w dobrej komitywie, słuchał od dzieciństwa jego opowieści i była to ich tajemnica, także nikt nie wie, że on naprawdę był bohaterem bitwy, która się koło Osieku rozegrała, bo nikogo to dotąd nie interesowało.
Jego rola była bowiem całkiem inna. Był małym, kilkuletnim (może kilku nastoletnim) chłopcem, który w zamieszaniu bitewnym, uratował sztandar bojowy polskiej jednostki walczącej pod Osiekiem. Schował się razem ze zdobytym sztandarem w stajni. W tym momencie odwróciły się losy bitwy. Żołnierze obecni w stajni rzucili się do gonienia uciekających bolszewików. Pozostała ułańska szabla Rozalka, którą chłopiec schował pod słomą dla siebie na pamiątkę. Potem szukał jej przez całe życie, bo szabla ze stajni zginęła. Znalazł ją dopiero umierając. Od lat była elementem usztywniającym jego inwalidzki wózek.