Dopiero dziś umiem docenić, jak bardzo mi się wtedy udało. Przez pierwsze lata pracy, poznałam wszystkich największych polskich twórców filmowych, lat 70. XX w., miałam możliwość z każdym z nich pracować i duża część tych spotkań przerodziła się w wieloletnią współpracę, a nawet przyjaźń.
Jednym z tych zaprzyjaźnionych od lat jest Jerzy Duduś Matuszkiewicz. Członek Melomanów (Janusz Cegiełła, Marian i Tadeusz Suchoccy, Marek Sart, Witold Sobociński, Andrzej Wojciechowski, Romuald Żyliński, Andrzej Trzaskowski, Witold Kujawski, Zbigniew Namysłowski, Roman Dylong i Janusz Zabiegliński), któremu nawet dyplom na wydziale operatorskim nie przeszkodził w dalszym muzykowaniu. W odróżnieniu od Witolda Sobocińskiego, zamiast grywać po godzinach, został kompozytorem muzyki filmowej i to takim na 100%, który nie traci czasu na pisanie oper, czy symfonii i nie ściga się o laury Warszawskiej jesieni. Zajmuje się tylko filmem i jest w tym najlepszy. Lepszy od wszystkich, którzy tej sztuki próbują.
Wyliczyłam, że tytułów, podpisanych nazwiskiem Dudusia, jest ponad 180. Jeżeli zdamy sobie sprawę, że są wśród nich seriale telewizyjne, w których jeden zapis oznacza kilka, kilkanaście, a czasem kilkadziesiąt filmów, zasadne staną się pytania: Kiedy On to wszystko napisał? i Dlaczego ta muzyka nigdy się nam nie znudziła?
Jerzy Matuszkiewicz to człowiek uporządkowany, o matematycznym wprost umyśle. Zawsze potrafił gospodarować czasem, porządnie archiwizować swoją twórczość i prowadzić szczegółowe notatki. Tabelki jakie powstawały do seriali mogą śnić się po nocach, ale dzięki temu było wiadomo jakie mamy tematy i jak mają być w filmie przeprowadzone, jaki potrzebujemy do tego skład instrumentalny, jak umawiać studio i muzyków, aby wszystko zrobić najsprawniej i zmieścić się w budżecie. Dla konsultanta muzycznego to wprost komfortowa sytuacja i kompozytor marzenie.
Jest to muzyka różnorodna i chociaż zawsze rozpoznajemy charakter pisma Mistrza, nie sposób muzykę z różnych filmów pomylić. Są ilustracje symfoniczne w stylu późno-romantycznym, muzyka rozrywkowa, łącząca sekcję smyczkową i instrumenty jazzowe czy rockowe i wreszcie, big bandy, jazzbandy, comba i niewielkie składy o różnym autoramencie. Tematy łatwo wpadają w ucho i dzięki temu żyją w pamięci słuchaczy i widzów całymi latami.
Studia w Filmówce bardzo się Jurkowi przydały. Poznał wszystkich szykujących się do podjęcia pracy zawodowej reżyserów, oni poznali jego nie tylko jako potencjalnego operatora, ale przede wszystkim jako wszechstronnego muzyka. Razem mieszkali w akademiku, uczyli się i bawili, a więc siłą rzeczy zaprzyjaźnili (Janusz Morgenstern), szczególnie, że była w tym czasie w Szkole silna reprezentacja Krakowa (Janusz Majewski, Andrzej Kotkowski). Zyskał coś jeszcze. Ogromną wiedzę filmową, a więc wyczucie filmu, jego narracji i metodę komunikowania się z twórcami filmowymi w zrozumiałym dla nich języku. I chyba to jest tajemnica Jego sukcesu. Obejrzał bardzo wiele różnych filmów. Miał możliwość zobaczenia wielkich, przełomowych wydarzeń filmowych, które dla przeciętnego widza były niedostępne. Mógł słuchać muzyki ilustracyjnej, jaką do tych filmów przygotowywali kompozytorzy, porównywać sposób opracowywania i wyrabiać własne zdanie, dlaczego jest tak, co można by inaczej, albo lepiej. I tę lekcję odrobił rzetelnie.
Zaczął komponować muzykę filmową, jeszcze w czasie studiów (pierwszy film miał premierę w 1955). Jednocześnie intensywnie koncertował. Koncerty i inne zajęcia porzucił i zajął się wyłącznie muzyką filmową, w połowie lat 60. W tym czasie niezwykle ważnym elementem filmów były piosenki, a piosenki Dudusia tym się charakteryzują, że zaczynają natychmiast swoje samodzielne życie i często pamiętamy piosenkę, a nie mamy świadomości, że był także do niej jakiś tam film. Lista tych hitów jest pewnie dłuższa niż spis filmów przy których pracował.
Spotkałam Jerzego Matuszkiewicza na swojej drodze całkowitym przypadkiem. Pod koniec ciąży, lekarz zakładowy kategorycznie zabronił mi dalszej pracy na planach filmowych, a kiedy wylądowałam w WFDIF, gdzie miałam wykonywać drobne roboty zlecone przez dysponenta (oczywiście bez dodatkowej gratyfikacji) okazało się, że przynajmniej kilku kolegów chętnie przyjęło by moją pomoc przy udźwiękawianych przez siebie filmach i to jako opłaconego asystenta lub konsultanta muzycznego.
Gdy, w ramach konsultacji muzycznej filmu Golem (reż. Piotr Szulkin, 1979) okazało się, że radzę sobie ze stołem montażowym i wprawnie montuję, zrobiłam się potrzebna także w montażu, który wtedy montował także dźwięk do filmów fabularnych. W ten sposób znalazłam się w Godzinie W (reż. Janusz Morgenstern, 1979), jako ktoś kto zmontuje muzykę, wybraną przez kompozytora, a także inne dźwięki, a wcześniej sam sobie wszystko do montażu przepisze. W napisach określono to jako konsultację muzyczną, ale było to wszystkiego po trochu. Jedyne konsultacyjne zadanie sprowadzało się chyba (dawno to było) do namówienie Kapeli Czerniakowskiej na występ, ustalenia repertuaru i zorganizowania nagrania.
Kompozytorem, z którym wtedy pracowałam był Jerzy Duduś Matuszkiewicz, a muzyka, którą dobierał do filmu, pochodziła z serialu Kolumbowie (reż. Janusz Morgenstern, 1970). To muzyka wyjątkowa. Rozpoznawalna po kilku dźwiękach, bardzo emocjonalna i energetyczna. Właściwie oddająca kwintesencję pokolenia Kolumbów, pokolenia bohaterskiego, ale i straconego, które swoją młodość złożyło w hołdzie. Bardzo lubię tę muzykę, a wtedy pamiętałam ją jeszcze z powstałego kilka lat wcześniej serialu. Natomiast bardzo mnie denerwuje, jeżeli ktoś chce ją wykorzystać do jakichś reportaży i błahych opowieści wojennych tylko po to, aby sobie dodać powagi i znaczenia. Swojego czasu przodowała w tym telewizja, tak ilustrując tematy, w każdą rocznicę Powstania. Wiem, że kompozytor wielokrotnie protestował, a na wykorzystywanie muzyki do innych filmów się nie zgadza.
Godzina W to także film szczególny, tak jak jego pierwowzór literacki. Autorem (podobnie jak scenariusza) jest Jerzy Stefan Stawiński, a nowelka, którą znałam z biblioteki moich rodziców, była wydana razem z nowelą Kanał, na kanwie której powstał film Andrzeja Wajdy (1958). Nasz film jest znacznie skromniejszy. Pokazuje kilka godzin z życia niewielkiego oddziału należącego do Batalionu Baszta w dniu 1 sierpnia 1944 r. i kończy wybuchem Powstania, gdy oddział rusza do akcji.
Reżyser zdecydował się na obsadzenia w głównych rolach bardzo młodych aktorów (Ewa Błaszczyk, Jurek Gudejko, Tomek Stockinger, Jan Piechociński, Tadeusz Chudecki, Michał Juszczakiewicz, Wojciech Adamczyk, Tomasz Dedek, Andrzej Ferenc, Krzysztof Gosztyła, Piotr Bąk, Wojciech Magnuski, Jarosław Dunaj. Najstarszy jest dowódca – Wojciech Wysocki), a oni zrewanżowali się mu koncertową grą i znakomitym wykonaniem niełatwych zadań. Szczególnie zjawiskowa jest Ewa Błaszczyk, którą charakteryzatorki wystylizowały na Merlin Monroe. Ta młodość nie udawana, ale realna jest ogromnym walorem filmu i dodaje mu ciężaru gatunkowego.
Nie obowiązywały wtedy prawa wykonawcze w takim zakresie jak obecnie, ale pamiętam, że Duduś osobiście kontaktował się z szefem zespołu, który muzykę do Kolumbów nagrywał, a ja odbierałam od niego, pracowicie i ręcznie przepisaną listę muzyków z ich adresami. Film się z nimi rozliczył, wychodząc z założenia, że muzykę wykorzystano do innego celu, co nie było wtedy filmową normą. Spędziliśmy nad tą pracą około dwóch tygodni. Często towarzyszył nam reżyser, a w każdym razie oglądał z nami przygotowane fragmenty i bardzo dobrze nam się razem pracowało. Mimo dramatycznej tematyki filmu, atmosfera w montażowni była wspaniała. Dla mnie dodatkowym walorem było wypełnienie absorbującym zajęciami ostatnich tygodni ciąży i świadomość, że coś się jeszcze zawodowo wokół mnie dzieje.
Była to także świetna lekcja opracowania muzycznego. Miałam możliwość, przesłuchując taśmy z muzyką do serialu, po raz pierwszy, na własne oczy zobaczyć i posłuchać, jak wiele różnorodnych wersji i opracowań tematu może powstać na bazie jednego motywu muzycznego. Jak różnią się w swoim wyrazie odcieniami, emocją, jak potrafią w podświadomości widza wytworzyć różne uczucia, niepokoje, rozterki. Jak odpowiednio instrumentując i przetwarzając muzykę, możemy tworzyć spójne opowiadanie, a jednocześnie nie nudzić widza powtórzeniami.
To niezwykle ważna umiejętność, której bardzo wielu, współcześnie piszących do filmu kompozytorów, niestety nie posiadło. Niektórzy, jeżeli tłumaczy im się tę zależność nie bardzo są nawet w stanie zrozumieć w czym jest problem. A przecież muzyka filmowa to forma wariacji, krążących wokół tematu, nie ulegających nadmiernemu rozwojowi, ciągle rozpoznawalnych jako pokrewne, ale jednak innych. Jak pisze (Rola muzyki w filmie) Alicja Helman opisując filmowy temat przewodni: …Należałoby tu raczej posługiwać się bardziej adekwatnym terminem Erinnerungsmotiv– motyw przypominający, gdyż taka w istocie jest jego rola w filmie. Nie ulega nadmiernemu rozwojowi, a raczej lekko zmieniony wraca, żeby wspomóc narrację, nakierować widza na interesujący nas wątek i właśnie… przypomnieć.
Podobną lekcję, kilka lat potniej, odebrałam przy serialu Pan na Żuławach (reż. Sylwester Szyszko, 1984), ale wtedy już wspomagałam kompozytora bardziej aktywnie. Z napisów do filmu to nie wynika, a może nawet próbowano to ukryć, że nie dostaliśmy pieniędzy na zatrudnienie muzyków i nagrania. Zdecydowano, że zapłacą kompozytorowi za muzykę już istniejącą (czyli połowę) i wszystko. Filmu pewnie nikt nie pamięta, choć może szkoda. Dla mnie najważniejszym wydarzeniem był występ młodego aktora Artura Barcisia, który przy okazji poznał swoją późniejszą żonę Beatę.
Kiedy wróciłam do pracy po roku opieki nad dzieckiem (jesień 1980), obawiałam się, że zostałam całkiem zapomniana. Na szczęście stało się inaczej. Jeszcze w wakacje, spotkany na Placu Wilsona Kuba Morgenstern zapowiedział, że czeka na mnie z Mniejszym niebem i Zygmuntem Krauze. Zgłosił się też Waldemar Kazanecki, który potrzebował kogoś, kto przerobi (skompiluje) jego muzykę z serialu Dziewczyna i chłopak, czyli heca na 14 fajerek (reż. Stefan Loth, 1977) do filmu, który właśnie powstaje.
Do Jerzego Matuszkiewicza zgłosiłam się sama. Dostałam propozycję pracy przy filmie Yokohama (reż. Paweł Kuczyński) i bardzo potrzebowałam odpowiedniego kompozytora. Film był niewielki, ale bardzo mi się podobał, a dobra muzyka mogła jeszcze dodać mu skrzydeł i dodała. Został opisany w blogu o Agnieszce Bojanowskiej.