Oj! Tereska, Tereska…

You are currently viewing Oj! Tereska, Tereska…
Cześć, Tereska, reż. Robert Gliński (2001)

To była jedna z bardziej spektakularnych produkcji, przy których pracowałam. Scenariusz świetny, nawiązywał do pierwszych filmów Roberta Glińskiego (Niedzielne igraszki, 1983, Rośliny trujące, 1985), z którym współpracę bardzo sobie ceniłam. Trudno powiedzieć, że cieszyła mnie szansa kolejnej wspólnej przygody. Nie była to bowiem komedia, a nawet wręcz przeciwnie, ale bardzo na ten film miałam ochotę.

Produkcja filmu

Cóż z tego, skoro rozmowy z producentami nie szły dobrze i przynajmniej kilku wyraziło kompletny brak zainteresowania realizacją scenariusza jaki złożył Robert. A szkoda. Tekst był współczesny i niezwykle aktualny, a bohaterami mieszkańcy typowego blokowiska. Akcja toczyła się na prawdziwym warszawskim blokowisku przy Ostrobramskiej, co dodawało wydarzeniom wiarygodności. Problemy, co rzadko zdarza się w polskich filmach, były (i są) zrozumiałe na całym świecie. A historia dla wszystkich jest tak samo wstrząsająca i ciekawa.

Pewnie dlatego reżyser zdecydował się na współpracę z Filipem Chodzewiczem (wtedy Studio Propaganda) i zgodził na proponowane przez niego całkiem rewolucyjne rozwiązania. Była to osoba w branży znana i niezwykle barwna. Szalone pomysły, szybkie decyzje, sukcesy przeplatające się z widowiskowymi klapami. Chyba był w takim właśnie momencie swojego życia, bo porzucił siedzibę w domu z wieżą na Saskiej Kępie i przeniósł się do wysokiej piwnicy w kamiennicy na Mokotowie. Projekt go zainteresował, bo miał kolejny pomysł, a produkcja dawała szansę na jego realizację.

Przede wszystkim na kilka miesięcy będzie miał pracę dla swojej firmy, czyli wykorzysta posiadany przez siebie sprzęt, co wpisze do kosztorysu jako aport. Film dla oszczędności będzie kręcony na nośniku elektronicznym (ma taką kamerę). Weźmie kredyt i wykorzysta część pieniędzy zebranych na film, dokupi brakujące elementy sprzętu, a przede wszystkim urządzenie do transferu taśm elektronicznych na światłoczuły negatyw. Urządzenie jest drogie, w Polsce jeszcze nikt go nie ma, a transfer filmu fabularnego kosztuje tyle, co negatyw potrzebny do jego nakręcenia, czyli szybko da się na takiej usłudze zarobić.

Rzeczywiście było to w tym momencie bardzo popularne np. w reklamie. Ja miałam zaprzyjaźnioną w Czechach firmę UPP i do nich woziłam swoich klientów. Zajmowali się też równie drogą grafiką komputerową i u nich powstał film o czeskim dywizjonie, który walczył w Bitwie o Anglię. Urządzenie stało więc w super miejscu, bo co chwila coś przerabiali z elektroniki na taśmę. Drogie i potrzebne były także transfery z taśmy na nośniki elektroniczne, ale było to nieporównywalnie tańsze i przede wszystkim już w kilku miejscach w Polsce wykonywane.

Żeby szybko wprowadzić pomysł w czyn, natychmiast przystąpiono do przygotowań, a po chwili, do zdjęć. W tle toczyły się zabiegi w sprawie kredytu, ale oczywiście myśmy o tym nie wiedzieli. Nie znaliśmy też rezultatów tych starań, a przecież nasz producent miał ciekawą historię i bussinesową i kredytową, a więc mogło być różnie. Pieniądze na bieżącą pracę były. Vis a vis piwnicy, którą zajmowała firma, wynajęto przestronny lokal i zatrudniono ekipę produkcyjną. Powstały umowy dla współpracowników, wynajmowano obiekty, budowano dekoracje. Wszystko odbywało się jak w każdym filmie.

Ja miałam do nagrania playbacki. W filmie występował chór z Sanktuarium Matki Boskiej Ostrobramskiej, w którym początkowo śpiewała nasza bohaterka, więc uzgodniłam repertuar i zrobiłam z pomocą firmy DUX wielokanałowe nagrania w kościele i w sali prób. Wszystko korzystając z ich sprzętu i mojego DA 88 (cyfrowy magnetofon ośmiośladowy), bo takich rzeczy nasz producent (jeszcze) nie miał. Zdjęcia się odbyły i było świetnie.

Dlatego zdziwił mnie telefon operatora dźwięku Leszka Brańskiego, który właśnie spotkał się na planie z kolejnym chórem, o którym żadne z nas nie było poinformowane. Okazało się, że kręcą akademię z okazji dnia matki, a w szkole jest chór i ma piosenkę na tę okazję, więc postanowiono to wykorzystać, tyle że zapomniano o Leszku i sprzęcie do takiego nagrania oraz o mnie i prawach autorskich.

Na szczęście mogłam tam natychmiast pojechać, więc ruszyłam przez Trasę Łazienkowską (Siekierkowskiej jeszcze nie wynaleziono) na Osiedle Ostrobramska. Na mój widok poza Leszkiem nikt się nie ucieszył, bo na planie był tłum dzieci i straszny bałagan i kolejna osoba tylko przeszkadzała. Udało mi się natomiast wymusić na produkcji, żeby wyznaczyli osobę, która od nauczycielki pożyczy śpiewnik i porządnie go skseruje. Podobno tak się stało.

Kiedy skończyły się zdjęcia, wiadomo było, że coś poszło nie tak, bo super aparatura się nie pojawiła. Zwinięto eleganckie biuro i zwolniono pracujących tam ludzi. Cała produkcja przeniosła się do piwnicy i spadła na plecy dwóch osób, które nigdy tak dużego przedsięwzięcia nie prowadziły. Za to na bieżąco zarządzały firmą. Nasz producent nie zarobił pieniędzy, które planował, więc rozmachu już nie było. Nie dokupił też brakujących elementów do sprzętu, którym dysponował. Piwnicę podzielono na mniejsze pomieszczenia, ale były to zwykłe kartonowe ścianki.

Na starym Avidzie film montował Krzysztof Szpetmański. Korzystał z sumy dźwięku jaką Leszek wpisywał na planie w kasety z obrazem. Musiał oszczędzać miejsce, bo pamięci komputer miał zbyt mało. Dla dźwięku oznaczało to konieczność ponownego wpisania materiałów źródłowych, ale w dobrej jakości i ich synchronizacji, co pochłaniało sporo czasu. Takie warunki zaproponował studentom reżyserii dźwięku UMFC, którzy mieli odciążyć Leszka, a raczej mogli sporo pracy wykonać taniej i w gorszych warunkach.

Było rzeczywiście bojowo, bo kartonowe ścianki świetnie przepuszczają dźwięk, a system do montażu dźwięku był najprostszy z możliwych i brakowało osprzętu. Ode mnie pożyczano kilkakrotnie studyjnego DAT’a z kodem, bo przede wszystkim w firmie żadnego DAT’a nie było, a to urządzenie pozwalało dodatkowo automatycznie zsynchronizować dźwięk z obrazem. U mnie w studio nagrywano nieliczne postsynchrony, bo w piwnicy zupełnie nie było na to warunków. Część postsynchronów Leszek nagrywał zresztą w zakładzie poprawczym, bo nasze dwie bohaterki tam na co dzień przebywały i nie zawsze uzyskiwały zgodę na przepustkę. Bo nie były to grzeczne panienki, a nawet wręcz przeciwnie.

Problemy muzyczne w filmie Cześć, Tereska

W filmie nie ma muzyki komponowanej. Jest muzyka wybierana wewnątrz kadrowa. Ku radości producenta podjęliśmy taką decyzję artystyczną, bo to jednak oszczędność, ale wszelka ilustracyjność zmiękczała i wygładzała pokazywane problemy. Przydały by się za to jakieś hity, ale na to pieniędzy nie było, więc muzyka była tylko z fonoteki. Muzykę wybierał ze mną i u mnie w studio reżyser. Potem jechałam do montażowni i już nie bardzo słuchając wkładaliśmy to co zostało wybrane w ustalone miejsca.

W tym czasie pojawił się problem playbacków, a więc znowu pożyczałam wieloślad, co pozwoliło wpisać źródłowe nagranie do sesji montażowej. Przy okazji zaczęłam poszukiwania śpiewnika, bo był taki pomysł, żeby piosenkę na dzień matki także nagrać porządnie. Osoba, która tym się zajmowała, już nie pracowała, biura nie było, przeprowadzka odbyła się w bałaganie, a więc nie tylko śpiewnika nie można było znaleźć. Nie było też wiadomo jak się nazywała nauczycielka i z kim należy w szkole rozmawiać. Zostawiłam ten problem producentowi, ale nigdy nie został rozwiązany.

Udźwiękowienie trwało długo. W końcu ekipa udała się na zgranie do Łodzi, a właściwie najpierw na przegląd i sprawdzenie, czy wszystko jest w porządku. Tym razem w akcji brali już udział Leszek Brański i Janek Freda, którzy solidarnie stwierdzili, że projekt nie nadaje się do zgrania. Materiały są źle posegregowane, wielu rzeczy o które prosił reżyser, a Leszek przekazał do montażu brakuje, albo nie można ich znaleźć. Można oczywiście poprawiać to w sali zgraniowej, ale jak wiadomo to najdroższa montażownia w kraju i okolicy.

Czyli: zapraszamy ponownie, jak się uda wszystko zawodowo uporządkować i uzupełnić. Nie powinno to nikogo dziwić. Czwórka młodych ludzi nie miała w tym zakresie żadnych doświadczeń, pracowali najlepiej jak umieli, ale powinno się to dziać pod opieką doświadczonego montażysty dźwięku. Tłumaczył to producentowi Leszek, mówiąc, że może się to okazać drożej, a na pewno dłużej, ale taki wariant wybrał producent. Teraz za to czekały go ekstra wydatki. Bo telewizja, która współfinansowała projekt, przypomniała, że w umowie są zapisane terminy, a więc nie ma już czasu na zabawę.

Producent przyjechał do mnie prosząc o ratunek, bo w sumie i tak byliśmy już zaangażowani w to udźwiękowienie i wiele wiedzieliśmy o tej produkcji. W ten sposób projekt wylądował na cito w moim studio. Uporządkowaliśmy sesje, które pojechały do Łodzi na zgranie, reżyser z operatorem dźwięku mogli je wreszcie w spokoju odsłuchać i zaakceptować oraz pouzupełniać. Zaowocowało to jeszcze jedną rzeczą, która znakomicie wsparła dźwięk. Powstały sound design. Uzupełniliśmy w ten sposób atmosfery i tła. Wniosło to element kreacji, ale jednocześnie zachowało szorskość przekazu, jaki niósł w sobie film.

Wersja telewizyjna i kinowa

Przepracowaliśmy jeszcze kilka tygodni. Młodzi ludzie mieli za darmo zawodowe szkolenie, chociaż od niego trzeba było zacząć. No cóż, niektórzy tak mają, że uczą się dopiero na błędach lub bywają niewyuczalni. Jednocześnie z tych samych materiałów, w tym samym czasie, wykonaliśmy (już bez Leszka, który pracował w Łodzi) zgranie telewizyjne, które wtedy musiało być stereofonią dwukanałową. Dzięki takiemu podziałowi sił zdążyliśmy na kolaudację w telewizji, a poza tym o filmie było już głośno, a więc kopia filmowa także była niezbędna jak najszybciej.

Nie śledziłam tego, ale wiedzieliśmy, że trwała walka z obrazem. Wersja telewizyjna powstała bez problemów. Także jakość materiałów była dla telewizji satysfakcjonująca. Gorzej było z wersją kinową. Producent nie miał pieniędzy na planowany transfer z użyciem super nowoczesnego sprzętu. Kopia powstawała jakąś domową metodą (chyba pomagał im Krzysztof Ptak). Na szczęście reżyser zdecydował, że film będzie czarnobiały, więc było trochę łatwiej.

Nie wiem, czy od początku miał taki plan, czy był to pomysł ratowniczy, ale od tamtej pory, co jakiś czas robimy całkiem niekolorowy film (Czuwaj, Figurant) i bywa to walor nie do przecenienia. Teresce także to pomogło, ale niestety materiał wyjściowy był zbyt słaby, aby odnieść pełen sukces. Nasłuchałam się o tym dyskusji na festiwalu w Karlowych Varach. Byłam tam w innej sprawie, ale okazało się, że dziennikarze zauważyli kilka nazwisk powtarzających się w obu filmach, więc nie ominęły nas pytania o Tereskę.

Odbiór filmu

Film bardzo się na podobał. Zdobył zresztą Nagrodę specjalną, a potem Lwy, Orły i mnóstwo innych. Czesi przyjęli Tereskę emocjonalnie i żywo dyskutowali, bo u nich problemy były podobne. Uważali, że film miał by ogromną szansę na zdobycie Oskara, gdyby nie techniczna jakość obrazu. Ktoś powiedział, że to kawior zapakowany w gazetę.

Podobna dyskusja odbyła się, gdy nakręcono film Edi (reż. Piotr Trzaskalski, 2002). Pamiętam wypowiedź producenta (Opus Film), który sam przyznał, że nie docenił tematu. Miał bardzo ograniczone środki (główni realizatorzy pracowali za obiecany udział w zyskach), ale teraz by jednak dążył do wyprodukowania filmu najwyższej możliwej jakości technicznej, bo w wielu przypadkach, właśnie jakość zamyka wstęp na zagraniczne rynki.