Matka swojej matki

You are currently viewing Matka swojej matki
Matka swojej matki (reż. Robert Gliński, 1996)

To bardzo specyficzny film i bardzo trudny za razem. Można powiedzieć, że muzyczny, bo muzyki jest dużo, często od muzyki zależą zwroty akcji, a nucone piosenki mają swoje odwzorowanie i w akcji i w dialogach. Jednocześnie muzyka jest tylko tłem. Cała historia dotyczy problemów pozamuzycznych. Jak ładnie kiedyś powiedział reżyser Robert Gliński – to jest film o podkradaniu uczuć.

Opracowanie muzyczne filmu

Tylko tak się składa, że dwie z trzech głównych bohaterek parają się muzyką, tak jak inni są naukowcami, kierowcami, czy lekarzami. Muzyki wewnątrz kadrowej jest tak dużo, że ilustracja muzyczna (Krzesimir Dębski) jest właściwie szczątkowa, ale pomoc kompozytora bardzo nam się przydała, bo przecież mamy występy jakiegoś knajpowego zespołu, a bohaterka nagrywa piosenkę z dobrym aranżem i w prawdziwym studio.

To bardzo pracowity film. Trudno to sobie wyobrazić, ale były czasy bez Internetu, telefonów komórkowych i różnych podpowiadaczy, a więc wybierałam repertuar dla bohaterki (Krystyna Janda), która ciągle żyje jak hipisowskie dzieci kwiaty, przesłuchując swoją, na szczęście bogatą, płytotekę analogową i cyfrową. Utwory, które mogłyby ewentualnie być dla nas interesujące przepisywałam dla siebie (oryginał) na kasety DAT, a dla reszty na kasety magnetofonowe.

Z płyt spisywałam informacje: datę wydania, nazwiska autorów, wykonawców, tytuły, numery katalogowe. Oczywiście to, co mogłam potwierdzałam w książkach i u redaktorów muzycznych zaprzyjaźnionej wtedy Trójki, bo kiedyś też były listy przebojów. Tak powstał zbiór ponad stu piosenek z których chcieliśmy ułożyć repertuar naszej szalonej bohaterki. Potrzebowaliśmy ich około 30. Dalej pracowali scenarzystka i reżyser ograniczając zestaw i wyrzucając utwory nieprzydatne. Aby tak się mogło stać, spisano teksty wszystkich piosenek z moich kaset.

Ostatecznie piosenek było już kilkanaście (z zestawu must have) i drugie tyle (+ trzecie tyle zamienników) mniej potrzebnych (ale jednak), a ja rozpoczęłam rozmowy z autorami. Listy, telegramy, telefony domowe. Przede wszystkim korespondencja z ZAiKS i potwierdzanie, czy dane, które znalazłam na płytach i w książkach są prawdziwe i oczywiście częściowo nie były. Tak plącząc się i potykając, przez kilka (kilka oznacza od dwóch do dziewięciu!) tygodni ustalaliśmy nasz filmowy zestaw. Potem były pisane i podpisywane umowy. Znowu poczta lub osobiste wizyty i wypłaty honorariów na różne sposoby.

Równolegle z moich kaset DAT powstawał zestaw obowiązujący na kasetach audio, a przede wszystkim, co dziś wydaje się dziwne, pięciominutowe kasety, które specjalnie zamówiłam w tzw. nawijarni, na których mieściły się tylko dwie piosenki, po jednej na każdej stronie. Dzięki temu nie było pomyłek, a poza tym jak potrzebujemy pracować nad konkretną piosenką, to trudno jej szukać na 30 czy 45 minutowej kasecie, nawet z opisem, co kaseta w sobie zawiera.

Autorem tego znakomitego pomysłu był Piotr Szulkin, w którego filmach cała muzyka powstawała przed zdjęciami, a playbacków na różne okazje miewałam 20 – 30,a nawet więcej, w każdym nawet najkrótszym (Mięso, 1993) filmie. Gdzieś wynalazł i kupił specjalne plastikowe pojemniki z rączką, w których przechowywaliśmy nasze bogate zbiory. W czasie zdjęć, ze swoimi skarbami się nie rozstawał.

Tym razem głównymi adresatami moich zestawów specjalnych byli scenarzystka, reżyser, Krystyna Janda i Marysia Seweryn. W zamian za to obie panie były wyuczone zadanego repertuaru na blachę, a przecież Marysia, wtedy studentka pierwszego roku warszawskiej PWST, dodatkowo pilnie ćwiczyła na skrzypcach. Perfekcję w przykładaniu się do swoich obowiązków odziedziczyła po obojgu rodzicach, a ja pozostaję zawsze pod wrażeniem ich znakomitego przygotowania i znajomości ról oraz wszystkiego co dotyczy realizowanego filmu.

Krystyna Janda od czasu serialu Modrzejewska (reż. Jan Łomnicki, 1989), gdzie wcielała się nie tylko w wielką boginię teatru, ale także w kolejne grane przez Modrzejewską bohaterki literatury światowej, jest dla mnie bezwzględnym mistrzem. Chociaż po Czarnym mercedesie (reż. Janusz Majewski, 2019) ma konkurencję w postaci starego kurwiarza granego przez Andrzeja Seweryna, który zawładnął sercami całej ekipy. Podobno rolę szykował w takim ukryciu, że nawet własną żonę udało mu się zaskoczyć.

Praca na zdjęciach przebiegała leniwie i w zasadzie nudno. Wszyscy wszystko umieli, nie mieli żadnych trudności. Realizowano plany zdjęciowe, a my muzyczne-nagraniowe. Doceniamy takie dni dopiero, kiedy coś się nie udaje, a w koło panuje pandemonium. My w zasadzie mieliśmy tylko jedno bardziej podnoszące adrenalinę wydarzenie zdjęciowo muzyczne.

W finale filmu, bohaterka grana przez Krystynę Jandę znajduje kolejnego narzeczonego i sponsora za razem (Jerzy Stuhr), a ten funduje jej sesję nagraniową w prawdziwym studio. W ten sposób niespełniona wokalistka może nagrać płytę, kilka piosenek… W filmie widzimy, że nagrywa jedną: Nie wiem, sama nie wiem, czy to warto kochać ciebie (Krzysztof Dzikowski, Zbigniew Bizoń). Nie pamiętam dlaczego, ale ta scena i to nagranie zostało nam na koniec filmu, tak, że jednocześnie nagrywaliśmy muzykę ilustracyjną i różne drobne braki np. zespół knajpowy, do innych nakręconych scen.

Poszukiwania odpowiedniego studia nagrań do zdjęć

Dostałam jeszcze jedno trudne zadanie, tym razem od scenografii i może to był powód, dla którego opóźniano nakręcenie tej właśnie sceny. Trzeba było w radio znaleźć takie studio, które mieści się na tym samym piętrze co reżyserka i oddzielone jest szybą tak, żeby można było manewrować kamerą pokazując oba miejsca. Ma być i wyglądać super zawodowo.

Musi być miejscem prawdopodobnym do nagrania zespołu, a nie tylko piosenkarki. No i nie może być zbyt ciasno, bo przecież musi się zmieścić ekipa. Do tego musimy mieć szanse na zaplecze, garderobę, kostiumy, posiłek dla ekipy. No i najważniejsze trzeba to miejsce wynająć tak, żeby cały dzień były zdjęcia, a przed nimi i po nich po kilka godzin (od dwóch do dziewięciu, najlepiej w nocy) mogła pracować scenografia.

Dotychczasowe próby znalezienia takiej lokacji na mieście, a także na Wybrzeżu, gdzie długo pracowała ekipa, nie były udane. Większość studiów, głównie prywatnych, mieściła się w małych, często wykończonych tandetnie pomieszczeniach, nie miała szyb no i szans na porządne zaplecze do wielogodzinnej pracy. Znane mi, warszawskie studia radiowe także nie spełniały naszych wymogów. Część miała wystrój na lata 50. XX w., a większość reżyserki z szybami przynajmniej piętro ponad podłogą studia.

Te najlepsze, nie bywały wolne tak długo w ciągu jednej doby. No chyba, żebyśmy wynajęli S4 z wielomiesięcznym wyprzedzeniem i niestety za duże pieniądze, bo są to trzy studia z reżyserką i wtedy supernowoczesnym sprzętem. A poza tym właśnie powstał film VIP (reż. Juliusz Machulski, 1991) i tam nakręcono sceny z nagrania muzyki do filmu, czyli wnętrze było bardzo dokładnie zgrane.

Ale potrzeba bywa matką wynalazków. Dlatego, korzystając z moich radiowych przyjaźni, zagłębiłam się w korytarze i obejrzałam studia teatru radiowego. Udało się też ustalić, że nie są tak strasznie zajęte, jak te muzyczne. W nocy są generalnie wolne i chętnie nam takie studio wynajmą, jak się wcześniej (z wyprzedzeniem kilku dni) umówimy. Na zachętę mogę sobie którejś nocy zrobić nagranie muzyki, bo w tej sprawie także miałam kłopot w związku z permanentną zajętością S4 i podobną moich gwiazd (Krzesimir Dębski, Krystyna Janda).

Obejrzałam kilka studiów. Wybrałam to najlepiej się nadające do naszych potrzeb i zamówiłam na razie na nagranie. Z aktorką tonacja została ustalona, kompozytor przygotował aranż i spokojnie nagrywaliśmy warstwę instrumentalną do piosenki oraz resztę potrzebnych wyczynów muzycznych. Przytargaliśmy nawet jakieś dziecięce casio, żeby zespół knajpowy był przekonywujący. Do śpiewania chórków umówiliśmy sobie ekipę od Olgi Lipińskiej, która nagrywała w S 3 kolejny Kabarecik.

Odwiedziła nas scenografia z reżyserem i operatorem. Popadli w zachwyt. Siedzą z nami dowcipkują. Jest wesoło, bo Olga, na wieść o tym, że jej chórek, który skończył u niej pracę, ma jeszcze jakąś fuchę za jej plecami wpada do reżyserki jak bomba i jak to ona dostaje szału widząc swoich wokalistów przy innej pracy. Tylko, że ma zapalenie gardła, a więc cała awantura odbywa się na niemo, a my zamiast się przestraszyć, dosłownie tarzamy się ze śmiechu. Za chwilę śmieje się z nami Olga, bo jej napady na szczęście szybko mijają i sama widzi, że odegrała scenę surrealistyczną, więc po prostu do nas dołącza, dalej próbując coś bezgłośnie mówić.

Aż tu nagle….. telefon

Dzwoni Krystyna Janda, która ma nagrywać chyba następnej nocy. No więc ona nie da rady zaśpiewać. Ćwiczy, ale chyba sobie nie poradzi. Zadzwoniła do Danusi Błażejczyk i przyjdą obie, tonacja się zgadza. Danusia jej pomaga się nauczyć, ale powiedziała, że jak sobie nie da rady to za nią zaśpiewa. No więc ona czuje, że tej rady to ona nie da. W studio zamiast euforii, która panuje od kilku godzin, całkiem nowy popłoch.

Oczywiście jest szansa, że Danusia w ten sposób kobietę uspakaja i motywuje, ale pewności nie ma. Oczywiście zaśpiewa pięknie, ale głosu Jandy nie podrobi, bo i jak. Kombinujemy, jak to można elektroniką oszukać, ale to tylko takie pocieszanie się. Reżyser załamany, bo bardzo mu zależało. Zresztą przez cały film aktorka śpiewa, nuci, podśpiewuje, jest super wiarygodna i kiedy wchodzi do studia, zamiast kontynuować to, w co już wierzymy słyszymy świetną, ale podróbę?

Następnego wieczoru jadę do studia wcześniej. Z daleka widzę na korytarzu samotną postać. Krystyna Janda zwinięta w kłębek na krześle z zapamiętaniem ćwiczy do walkmana z podkładem, który dostała po poprzedniej nocy. Komunikat brzmi już całkiem inaczej:– Ja będę śpiewać. I pewnie dam radę, ale Danusia będzie, bo gdyby coś mi się nieudało, to przecież za kilka dni zdjęcia i zostali byśmy na lodzie.

To się nazywa poczucie odpowiedzialności i obowiązku. A kto śpiewa w filmie? Można posłuchać na ścieżce dźwiękowej.