Demokratyczna opozycja. Andrzej Łapicki. Dzienniki 1984 – 2005

You are currently viewing Demokratyczna opozycja. Andrzej Łapicki. Dzienniki 1984 – 2005

Ta karta w działalności Andrzeja Łapickiego, chyba wszystkim najmniej jest znana. Niewątpliwie wynikała z jego rodzinnych tradycji oraz poszanowania prawa i demokracji. Jego pradziad był wojewoda mińskim w okresie powstania styczniowego. Ojciec wykładał prawo rzymskie na Uniwersytecie Warszawskim. Aktor, chociaż urodził się Rydze, całe życie spędził w Warszawie i tu ukończył gimnazjum, a potem, już w czasie wojny, liceum im. Stefana Batorego.

To zacna szkoła otwarta po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 r. Do tej szkoły chodzili bohaterowie Kamieni na szaniec (Rudy, Alek, Zośka), Krzysztof Baczyński, Jan Rodowicz (Anoda), Marian Eile (założyciel Przekroju), czy kompozytor a autor szkolnego hymnu Witold Lutosławski. Po II wojnie dołączyły do sławnych wychowanków kobiety: Barbara Hesse – Bukowska, pisarka Krystyna Siesicka, Ewa Bem, Agnieszka Holland, Magdalena Środa, Grażyna Torbicka, Dorota Wellman, i nadal panowie: Lucjan Szołajski, Krzysztof Teodor Toeplitz, Daniel Olbrychski, Wojciech Trzciński, Wojciech Zimiński.

Łapicki w czasie II wojny światowej działał w AK-owskim podziemiu, walczył w Postaniu Warszawskim. Nigdy nie zapisał się do partii (miał o to żal do Holoubka, do 1956 do partii należał też Konwicki), za to od początku działał w Solidarności wspomagając ją także swoim pięknym głosem, znajomością języków obcych i popularnością. Współpracował z Lechem Wałęsą, często przemawiał. Pisze o tym często w dziennikach i musiał być wtedy bardzo zajętym człowiekiem, bo godził działalność społeczną (Rada Prymasowska, Komitet Obywatelski) z pracą na uczelni, jako wykładowca, dziekan i rektor.

Wiele podróżował po świecie, gdzie godnie nas reprezentował, a dzięki świetnej znajomości języków był znakomity i jako mówca i jako osoba udzielająca wywiadów, czy biorąca aktywny udział w dyskusjach. W sejmie kontraktowym był posłem, co łączył z prezesowaniem ZASP. To także piękna karta i ogromny wkład w to co wtedy się działo. Należał do Unii Demokratycznej.

Uczestniczył w spotkaniach i przemawiał w czasie pobytów Ojca świętego w Polsce. W czerwcu 1987 witał Jana Pawła II podczas spotkania papieża ze środowiskiem artystów w warszawskim kościele Świętego Krzyża.

Kilkakrotnie był w Rzymie u Papieża. Pod datą 8 września 2001 r. zapisał: Wyjazd do Rzymu był wstrząsający. Wstrząsem było spotkanie z papieżem. Schorowany stary człowiek. Słabo kojarzy. Widziałem go z odległości 20 cm, więc nikt mnie nie oszuka. Lewa część ciała nieruchoma. Lewa część twarzy sparaliżowana, lewe oko przymknięte. W prawym oku nieliczne błyski, ale prawa ręka co raz bardziej się trzęsie. To wstrząsający opis, ale chyba jeden z nielicznych rzetelny i oddający rzeczywisty stan zdrowia Papieża, który próbowano ukrywać i wygładzać.

Wtedy do Rzymu pojechali też główni twórcy Quo vadis (reż. J. Kawalerowicz), żeby przedstawić to tak ważne dla Polaków i chrześcijan dzieło, oparte na powieści H. Sienkiewicza. I znowu mamy relację: Wczoraj premiera Quo vadis. Papieża wwożą w meleksie. Usiadł i zasnął, obudził się jak zapalono światła. Ja niestety oglądałem film. Chała starcza, nie może 80 latek reżyserować: komuna nieuchronna, montaż sprzed 50 lat, dekoracje teatralne – groza. Dostałem bolesnej iluminacji czym jest starość – zniedołężnienie fizyczne i mentalne.

Czytałam ten wpis wspominając moje relacje z Quo vadis. Przy samym filmie nie pracowałam, ale moje studio przygotowywało making off, a raczej coś w rodzaju cyklicznej kroniki pokazującej postęp prac. W ten sposób próbowano w widzach wzbudzić ciekawość i zachęcić do oglądani gotowego filmu. Miałam dostęp do materiałów ze zdjęć i już na tym etapie niepokoiła płaska teatralna inscenizacja, ze statyczną kamerą i planami aktorów bardziej przystającymi do telewizyjnego filmu.

Rozmawiałam o tym z ekipą. Tak sobie życzył reżyser i wszelkie próby pokazania znakomitych i bogatych filmowych dekoracji, za równo ze strony operatora (Andrzej Jaroszewicz), jak i scenografa (Janusz Sosnowski) były skazane na niepowodzenie. Jerzy Kawalerowicz często bywał u nas, bo jeżeli było to możliwe starał się sam nadzorować wszystko co powstawało w związku z jego filmem. Ale nie było to możliwe. Był już mocno starszym człowiekiem, a znając go od lat patrzyłam, jak bardzo zmienił się jego stosunek do świata i otwartość (a raczej jej brak) na nowości i nowoczesność.

W Polsce panuje model kina reżyserskiego i bardzo jest on cenny, ale kiedy zaczyna przeważać samowiedza artysty i traci on zmysł samokontroli i najważniejszej cechy reżysera umiejętności wsłuchiwania się i adoptowania pomysłów proponowanych przez innych, może się to skończyć źle. Fragmenty gotowego filmu oglądałam w Łodzi gdy nagrywano efekty synchroniczne, a ja obok pracowałam przy zgraniu innego filmu.

Zajmował się tym Krzysztof Szmagier, który przy Quo vadis wspomagał Kawalerowicza jako II reżyser, ale on też potwierdzał, że nie jest pytany o zdanie, ma wykonywać polecenia, bo to nie jego film. Statyczność zmontowanych scen i dobór planów przypominał Faraona. Także gra aktorska była w podobny sposób teatralna. Na zgraniu, pewnie mając problemy ze słuchem reżyser walczył z nadmiarem dźwięków, denerwowała go przestrzenność, wyrzucił prawie całą muzykę, bo sam nie rozumiał dialogów.

Śmieliśmy się, że powstał film w systemie Dolby Mono, ale operatorowi dźwięku (Piotr Knop) nie było do śmiechu podobnie jak wcześniej montażyście (Cezary Grzesiuk) czy kompozytorowi (Jan A.P. Kaczmarek). Estetyka finalnego dźwięku także zbliżyła się do starych filmów Kawalerowicza: Matka Joanna od Aniołów i znów nieśmiertelny Faraon. Powstał film dla 80. latków i to takich, którzy przespali ostatnie 40 lat.

W takich chwilach zawsze wspominam francuskiego producenta, z którym kiedyś pracowałam. Był przyjacielem i wsparciem reżysera z którym robił film, pozwalał nam tworzyć i proponować, ale od razu uprzedził: ja od ciebie przyjmuję ostatecznie pracę, bo to ja muszę to, co razem zrobimy, sprzedać. To była znakomita współpraca, a niedowiarkom polecam wersję reżyserską Amadeusza (reż. M. Forman, 1984)). Tam widać co kazał wyciąć i poprawić producent i jak dobrze to zrobiło filmowi.

Andrzej Łapicki w filmie grywał już wtedy niewiele i nie były to z reguły główne role: Z dalekiego kraju, reż. K. Zanussi, 1981, Debiutantka, reż. B. Sass – Zdort, 1982, Dziewczęta z Nowolipek, reż. B. Sass – Zdort, 1985, W zawieszeniu, reż. W. Krzystek 1986, Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest, reż. K. Zanussi, 1988, Stan posiadania, reż. K. Zanussi, 1989, Lawa, reż. T. Konwicki, 1989, Pan Tadeusz, reż. A. Wajda 1999. Za to ciągle realizował się w teatrze jako aktor i reżyser. Pracowałam przy większości z tych produkcji. Do dziś największe wrażenie zrobiła nam nie Debiutantka, z powodu Elżbiety Czyżewskiej, która wtedy byłą już w bardzo złym stanie fizycznym i psychicznym. Praca z nią dla wszystkich była trudna i niewątpliwie wzbudzała refleksje oraz pytanie: kiedy usunąć się w cień od ludzkich spojrzeń?

Wtedy, Andrzej Łapicki nadal był w świetnej formie co potwierdził w kolejnych dwóch filmach K. Zanussiego, przy których także pracowałam (Gdzieśkolwiek jest i Stan posiadania). W Panu Tadeuszu właściwie się z filmem jako aktor pożegnał, widocznie uznając, że to już. Patrząc na dokonania starszych kolegów w wieku 80+, niewątpliwie zastanawiał się, kiedy przychodzi taki moment, że trzeba powiedzieć sobie dość i odejść? I jak taki moment rozpoznać, żeby nie być o film za długo?

A materiału do rozważań miał, tak się złożyło, bez liku. Po znakomitym Panu Tadeuszu (1999), wiatru w żagle nabrał Andrzej Wajda, a po Oskarze za całokształt, także poczuł się nieomylny i wszystkowiedzący, co Łapicki podsumował 7 października 2001 r.: Wajda nadaktywny staruszek – wywiady, że społeczeństwo zawiodło. A kto on jest? A potem był kolejny film mistrza i refleksje podobne do tych po Quo vadis – 29 września 2002 r. Zemsta podobno tylko Gajos. Reszta teatr z kurtyną. To po co robić film? Sami pracując nad dźwiękiem zadawaliśmy sobie takie pytania. Premiera musiała być dla Łapickiego dużym przeżyciem, bo napisał znowu – 6 października 2002 r. Zemsta katastrofa. Nieśmieszny amatorski teatrzyk. Jeden Gajos gra ale Piekutoszczaka. Polański amator. Młodzi brzydcy, okropni. Figura beznadziejna. Najgorszy Seweryn – jakieś miny i zgrywa bez sensu. Reżyserii nie ma, zdjęcia brzydkie i nieporadne. Na premierze brawa słabe i wszyscy uciekli, żeby nie być na bankiecie.

Trudno mi taki wpis oceniać bez emocji, bo przy filmie pracowałam i oceniam go jako największą w życiu katastrofę. Do bankietu nie dotrwałam. Uciekłam natychmiast jak przed filmem z przytupem pokazano nas, przedstawiając imiennie, na początku telewizyjnych wiadomości. Szłam boso do samochodu z pantoflami w garści i goniły mnie dźwięki zmasakrowanego mazura, bo przecież ratowano film wcinając w czołówkę wędrującego Papkina, za to w bardzo różnorodnym zaśnieżeniu, co można zauważyć w kolejnych ujęciach.

Pewnie mam jeszcze przed sobą kilka lat radosnej twórczości, ale błagam: dobrzy ludzie powiedzcie mi, kiedy zacznę robić się śmieszna i powstrzymajcie od dalszego gadania bzdur. Chciałabym zostać zapamiętana jakimś sukcesem, nieprzysłoniętym serią spektakularnych klęsk.