Niektóre niedoróbki. Metryka filmu

You are currently viewing Niektóre niedoróbki. Metryka filmu

Na zakończenie pracy przy filmie, producent zobowiązany jest do przygotowania całego szeregu dokumentów. Jednym z nich jest metryka, której adresatem jest ZAiKS oraz dystrybutorzy i emitenci, którzy film będą eksploatować. Jest to specjalny druk, a jeśli film powstaje w koprodukcji, są to różne druki, właściwe dla każdego kraju i metryk powstaje kilka, chociaż w sumie o prawie identycznej treści.

Metryka zawiera nazwiska współtwórców, którzy chronieni są w tym OZZ (scenarzysta, autor oryginału, autor dialogów) z podziałam współudziału w procentach, jeżeli daną funkcję pełni kilka osób, oraz nazwisko reżysera. Jest tytuł roboczy i ostateczny dzieła. Dane producentów i planowane pola eksploatacji. W główce metryki są także informacje o czasie trwania filmu i dialogów. Najbardziej rozbudowaną częścią metryki jest spis muzyki. Przygotowuje go dla producenta konsultant muzyczny.

Spis muzyki

Opisuje czy jest to muzyka ilustracyjna, czy wewnątrz kadrowa, czy powstała do tego filmu, czy została zaczerpnięta z fonotek muzycznych, ewentualnie czy są to utwory, do których dla potrzeb filmu nabyto licencję. Wpisuje nazwiska autorów i kompozytorów. Co raz częściej opisuje się też kto i w jaki sposób wykonał utwór, podaje składy zespołów muzycznych. Metryka zawiera utwory muzyczne, słowno-muzyczne, literackie oraz choreograficzne. Ważną informacją jest kto dysponuje prawami do utworów i są to autorzy, producenci, wydawcy, agencje, publisherzy.

Co raz częściej poza czasem trwania utworów pojawia się kod czasowy, który określa moment ich rozpoczęcia i zakończenia. Ja najczęściej opisuję też scenę, w której występuje dany fragment muzyczny. Metryka jest ważnym dokumentem, bo na jej podstawie rozdzielane są tantiemy, a w przypadku wykopiowań czy dalszych wykorzystań na jej podstawie można ustalić, który utwór znalazł się w tym nowym filmie.

Metryka filmu Cześć Tereska

Taką metrykę przygotowałam także producentowi filmu Cześć Tereska. Zawierała jedną lukę. Nieznany był autor piosenki na dzień matki, którą śpiewa w filmie szkolny chór. Wpisałam tylko domniemany tytuł i czas trwania. Piosenkę zaśpiewano w ramach zorganizowanych ad hoc zdjęć. Zawiadomiona przez operatora dźwięku Leszka Brańskiego jak najszybciej przyjechałam na plan. Zdjęcia były w toku i nie mogłam nic sama załatwić. Obiecano mi skserowanie i dostarczenie śpiewnika.

Tak się podobno stało, ale potem kopia zaginęła, podobnie jak dane osoby, z którą należało to w szkole załatwiać. Mimo wielokrotnych próśb nie udało się ustalić co to była za piosenka, jak się nazywają autorzy i czy są chronieni. Sama konferowałam z ZAiKS-em, ale śladów piosenki o tytule zawierającym ten szlakword nie znaleziono. W zaistniałej sytuacji metrykę zrobiłam, ale odmówiłam jej podpisania, bo miałam świadomość, że nie jest kompletna. Podpis konsultanta muzycznego nie jest zresztą konieczny, za to obligatoryjny jest podpis producenta. Ponadto jeżeli w metryce są braki, nie zostanie ona przyjęta.

Producent obiecał, że wszystko to załatwi, ale tak się nie stało. Nie wiem jakim cudem, ale film bez metryki wszedł do dystrybucji kinowej, został sprzedany gdzieś za granicę i kopię filmu otrzymała telewizja. Nie upomnieli się też o swoje tantiemy scenarzyści i autorzy dialogów (Jacek Wyszomirski i Robert Gliński). Zresztą wpis piosenki w metryce był ostatnim elementem całej sprawy. Najpierw trzeba było ustalić autorów oraz ich chronienie, a potem skontaktować się z nimi uzyskać zgodę na wykorzystanie utworu, podpisać umowy i zapłacić.

Od czasu, kiedy interes z zakupem super urządzenia (do kopiowania z elektroniki na taśmę światłoczułą), w ramach produkcji filmu się nie powiódł, producent nie miał pieniędzy i oszczędzał na czym mógł. Nawet oczywiste płatności uiszczał z największym trudem, najczęściej lekko do tego przymuszony (zatrzymanie materiałów). Mogłam mniemać, że liczy, iż drobna, nieznana nikomu, dziecięca piosenka przejdzie całkiem niezauważona. I w sumie tak właśnie się stało, ale jak się okazało…. Do czasu.

Autor tajemniczej piosenki na dzień matki

Mniej więcej trzy lata po premierze kinowej, film wyświetliła telewizja. Następnego dnia do producenta zgłosił się pan, który twierdził, że jest autorem piosenki na dzień matki i żądał stu tysięcy złotych za użycie utworu bez jego zgody. Mogło tak być, bo przecież kończyłam film w momencie, gdy prawa nie były uregulowane, ale też przez telefon do autorstwa mógł się przyznać każdy. Nie mniej producent się przestraszył (szczególnie żądanej, ale i kompletnie nierealnej sumy) i od razu do mnie zadzwonił, a człowiekowi podał mój telefon.

Ja miałam wszystkie dokumenty udawadniające moją niewinność, czyli korespondencję, w której proszę lub domagam się śpiewnika, kontaktu do osoby, która go dla mnie kserowała, kontaktu do nauczycielki, która ten śpiewnik miała, lub osoby, która ekipą się w szkole zajmowała. Wszystko bez odpowiedzi, a później kopię metryki i podpis potwierdzający przyjęcie ode mnie zarówno jej, jak i instrukcji co powinien producent dalej z tym fantem zrobić. Nie byłam w tym załatwianiu zbyt aktywna, bo kiedy skończyły się pieniądze, nie chciałam być pośrednikiem, bo później regulowanie należności spadło by na mnie.

Producent bardzo był zdziwiony i zdawał się niczego nie pamiętać, ale odświeżyłam mu pamięć, przesyłając kopie tego co ode mnie otrzymał i co podpisał. Za kilka dni miał i swoje oryginały i oczywiście niczego w tej sprawie nie zrobił. Do mnie także zadzwonił rzekomy autor, ale rozmawiało się mu ze mną dużo gorzej niż z producentem, bo nie panikowałam. Powiedziałam, że próbowaliśmy ustalić czy i jakiego ta piosenka ma autora, ale nikt jej nie znał. Na podstawie domniemanego tytułu także nie znaleźliśmy informacji w ZAiKS (korespondencję miałam).

Dowiedziałam się, że utwór jest w ZAiKS nie zgłoszony, a w takim razie jak został oznajmiony światu? Został wydany w jakimś lokalnym śpiewniku. Poprosiłam o przesłanie egzemplarza (to kosztuje usłyszałam), w takim razie za zaliczeniem pocztowym, ale nigdy go nie dostałam. Nie udało się też przesłanie kopii ksero, ani żadnej innej formy zapisu spornego utworu, chociaż i za to chciałam zapłacić. To wzbudzało podejrzenie, że z tym roszczeniem jest coś nie tak. Może ktoś wiedział o problemie producenta i chciał to wykorzystać. A skąd miała niedostępną piosenkę w szkolnym śpiewniku nauczycielka ze szkoły w Warszawie?

Wyjaśniłam też domniemanemu autorowi, że oczekiwana suma jest nierealna, bo stawki za prawa do piosenek w filmie są o rząd, a nawet dwa rzędy wielkości niższe. W tym czasie to mogło być najwyżej 2-2,5 tys. dla każdego z autorów, czyli razem 5 tys. i drugie tyle za nieumyślne naruszenie praw autorskich, bo już mieliśmy dowody, że śpiewnik, jedyne źródło informacji o jego autorstwie jest niedostępny oraz, że próbowaliśmy go (znaczy autora) znaleźć.

Czyli nie można od producenta żądać trzykrotnej sumy honorarium, zresztą nadal daleko będzie do oczekiwanych 100 tysięcy złotych. Taką należną sumę ustala sąd, posiłkując się przykładami innych umów podpisanymi w podobnych sytuacjach i podobnym okresie. Tak się składa, że mam takich umów pod dostatkiem, a sytuacje są właściwie bliźniacze. Często są to autorzy o bardzo znanych nazwiskach, co tylko potwierdza rzeczywistą wysokość oferowanych i akceptowanych stawek.

Natomiast jeżeli domniemany autor planuje drogę sądową to jest to powództwo cywilne i będzie musiał wpłacić na poczet kosztów 5% wnioskowanej sumy. Sprawa potrwa kilka lat. Na razie nie ma podstaw, aby uwierzyć, że on jest autorem. Jeżeli wygra to jest szansa, że przynajmniej częściowo otrzyma zwrot kosztów, ale jeżeli przegra, to sąd może obciążyć go także kosztami poniesionymi przez stronę przeciwną.

Ustaliliśmy z producentem, że zatrudni prawnika (najlepiej dobrego i ze znanym w środowisku nazwiskiem), a potencjalnemu autorowi zaproponuje kontakty wyłącznie za jego pośrednictwem. W sumie doprowadziliśmy do arbitrażu, czyli spotkania prawników obu stron i uparliśmy się, że musimy piosenkę zobaczyć w śpiewniku. Następnie zatrudniony został muzyk, który dostarczony zapis zagrał, a jednocześnie nasze nagranie piosenki zapisał nutami. Spisano także oba teksty. I wtedy okazało się, że piosenki może są podobne, ale na pewno to nie jest ta sama piosenka. W każdej sprawie pojawiał się niezależny ekspert, żeby nie było wątpliwości. Oczywiście wszystkie koszty obciążyły pana, któremu wydawało się, że jest autorem, a jednak nie był.

Jak to możliwe?

Autorzy często są bardzo ze swoich utworów dumni i czuli na ich punkcie. W trakcie emisji telewizyjnej piosenka stanowiła drobny element i nie można jej było posłuchać drugi raz, czy kolejne razy. Prosta melodycznie dziecięca piosenka. Mogły być podobne. A tekst? Obie o dniu matki, a więc zwroty kochana mamo, twoje święto, kwiaty dla mamy itp. Musiały się powtarzać, a jednocześnie nie było to nic charakterystycznego, indywidualizującego takie sformułowanie i pewnie powtarzają się one w kilku czy kilkunastu piosenkach.

Czytając książkę Utwór Piotra Piesiewicza, ze zdziwieniem dowiedziałam się, że takie rzeczy często się zdarzają, także w rzeczywistości amerykańskiej. Domniemani autorzy walczą tym zacieklej im potencjalny naruszający jest bardziej znany, a najlepiej sławny. Zdarza się to także w sytuacjach, gdy obie strony należą do publicznie rozpoznawalnych. Zapominają, że musi być to coś bardzo charakterystycznego, co jednoznacznie wskazuje na przynależność do danego utworu, odróżnia go od innych i dotyczy to wszelkich znamion utworu, a w muzyce zarówno tekstu, jaki i melodii, harmonii, rytmu czy wykonania.

Dlatego w sprawie Damiano v. Bob Dylan, w której powód wykazał szereg powtarzających się, wyrwanych z kontekstu, drobnych zwrotów (Your dignity / for dignity, i can pretended / i don’t pretended, what good is a man / what good am I) sąd uznał, że kombinacja słów zawartych w tekście piosenki strony powodowej, nie jest wystarczająco oryginalna, aby mogła zostać objęta zakresem ochrony przewidzianej przez prawo autorskie. I podsumowanie rozdziału przez autora: Bardzo ważne jest zrozumienie, że nawet, jeżeli dzieła są do siebie podobne, nie oznacza to jeszcze, iż nastąpiło naruszenie prawa autorskiego, z czym trudno się nie zgodzić.

W tym kontekście ciekawe wydaje się rozstrzygniecie również amerykańskiego sądu z 1990 r. Ice Ice Baby, utwór wykonywany przez zespół Vanilla Ice, okazał się częściowym przywłaszczeniem z utworu Under Pressure, który wykonywał zespół Queen i David Bowie. Sprawa zakończyła się ugodą. Podzielono zyski z utworu wykonywanego przez Vanilla Ice, pomiędzy Queen i Bowiego. W końcu oba utwory okazały się hitami, a słuchaczom nie przeszkadzało ich podobieństwo.

Czy nasz drogi, już teraz przestraszony producent wszystko do końca wreszcie załatwił? Tego nie wiem, ale zawsze warto pamiętać, że autorzy mają 10 lat od pierwszego upublicznienia filmu na zgłoszenie naruszenia ich praw autorskich, więc czasem lepiej nie ryzykować. Niewątpliwie aktywność autorów wyzwala emisja telewizyjna, lub możliwość obejrzenia filmu na platformach streamingowych. Wielu ludzi nie chodzi do kina, nie kupuje nośników z filmami, ale jak coś jest łatwo dostępne, zawsze z takiej możliwości skorzysta.