Respektowanie przepisów prawa autorskiego jest jednym z niezwykle ważnych komponentów produkcji filmowej. Rzadko zdarzają się spektakularne afery z powodu niezakupionych praw do scenariusza, niepodpisanych umów ze współtwórcami czy wykonawcami. Ale problem istnieje i daje o sobie znać częściej niż mogło by się wydawać, bo diabeł tkwi w szczegółach. Tak się też składa, że małe niedopatrzenia, jak w soczewce skupiają się na ścieżce dźwiękowej.
Równie ważnym elementem naszego filmowego życia, są pogaduszki, a przede wszystkim, opowieści dziwnej treści. Przekazujemy, sobie często niesprawdzone, ale ekscytujące informacje. To wszystko jest opowiadane dalej, najczęściej z kolejnymi modyfikacjami i tak tworzą się środowiskowe mity i legendy. Kolejna środowiskowa przypadłość to niechęć do samodzielnego i systematycznego czytania, obowiązujących nas, przepisów. Najlepiej czerpać wiedzę, z opowieści i podpowiedzi kolegów, stąd duże rozbieżności w interpretacji obowiązujących norm i liczne zdziwienia przy konfrontacji z rzeczywistością.
Wykorzystanie muzyki na planie filmowym
Zdziwienia często dotyczą możliwości operowania w filmie muzyką. Skutki niewiedzy i wynikających z niej, podjętych decyzji bywają bolesne, a największe spustoszenie mogą spowodować pomysły z okresu zdjęciowego. Nagrania powstają jednocześnie i w tym samym pomieszczeniu, a więc często nie sposób pozbyć się poszczególnych elementów. Najwyżej można zmienić ich wzajemne proporcje. A w przypadku muzyki, która okazała się niemożliwa do użycia, musimy całkowicie ją wykluczyć np. wszystkie pozostałe elementy nagrywając na postsynchronach.
W filmie fabularnym najbardziej boję się ataków weny. Aktor zaczyna sobie coś nucić, podchwytują to inni aktorzy, towarzyszą temu rytmiczne czynności, dodatkowe pokrzykiwania, dialogi i efekty dźwiękowe, bo cała scena jest kręcona na 100%. Aktualnie walczymy z takim przypadkiem, ratując się montażem i alternatywnymi sposobami udźwiękowienia. A przecież z dużym wyprzedzeniem próbowaliśmy ustalić w jakim charakterze ma być piosenka, którą chcą odtwórcy ról śpiewać. Proponowałam, uzgadniałam, sprawdzałam koszta zakupu kolejnych pretendentek. Wreszcie wybraliśmy utwór, ale w dniu zdjęć aktorzy mieli swoją super propozycję i scenę nakręcono.
Nie wiem, jaki był plan. Może liczono, że producent, który od początku twierdził, że piosenka w tej scenie, jest nieważna, nagle z radością wyłoży na nią blisko trzydzieści tysięcy? Może myśleli, że piosenka jest niechroniona, ale wystarczył telefon do mnie, żeby to ustalić. Czasem producent się godzi na niezapowiedziany wydatek, ale natychmiast mówi, że rezygnuje z innych, może ważniejszych. Nawet jeżeli tego nie ogłasza to tak robi. Film ma przecież budżet, a nie wytwórnię pieniędzy.
W innych przypadkach samowola kończy się usunięciem, przekręceniem sceny, albo sztuczkami montażowymi, które pozwolą jakoś wybrnąć. Wszystko to są straty, a nie zyski. A przecież, gdyby nawet przestały działać telefony, można było scenę nakręcić w dwóch wariantach, a przede wszystkim przemyśleć przed zdjęciami i sprawdzić, jak to ma wyglądać (o czym kilkakrotnie pisałam), bo wtedy uniknęlibyśmy nieudolnego pospolitego ruszenia.
Często na planie, szczególnie, gdy zdjęcia odbywają się w niewielkiej miejscowości, pojawiają się dla uświetnienia miejscowe orkiestry lub zespoły folklorystyczne, młodzieżowe, szkolne chóry itp. Wszyscy chcą pokazać się na ekranie. Zawsze jest to potencjalne zagrożenie i wiele problemów. W serialu Mały zgon (reż. Juliusz Machulski, 2020), na uroczystości otwarcia Orlika, wystąpiła orkiestra dęta. Zagrała co umiała, zapewniając kierownika produkcji, że: to bardzo stary, przedwojenny marsz. Rzeczywiście okazał się przedwojenny, tyle, że autor dożył w zdrowiu do lat 70. XX w. i przysługuje mu ochrona prawno-autorska.
Jeszcze groźniej bywa na planach filmów dokumentalnych, bo w nich postsynchronem trudno się podeprzeć. Za to króluje pogląd, że tak przecież robią w telewizji, a rzecz dotyczy np. muzyki słyszanej w tle wywiadu. To kompletne pomylenie porządków. To się nazywa dozwolony użytek publiczny i dotyczy sytuacji w których możemy skorzystać z utworu i jego utrwalenia bez pytania osób, które prawami do niego dysponują. Bez pytania, nie oznacza bez płacenia, a poza tym są wyznaczone takie szczególne sytuacje i filmu dokumentalnego tam nie ma. Polskie prawo przenosi w tym przypadku, na nasz grunt postanowienia Konwencji Berneńskiej.
Prawo News-u
Jednym z wymienionych wyjątków jest prawo newsu. Dotyczy sytuacji informacyjnych i transmisji bezpośrednich lub relacji z najnowszych wydarzeń. Tak się dzieje, kiedy w czasie meczu siatkówki na hali gra muzyka, towarzyszy skokom narciarskiej, wernisażowi malarstwa czy słychać ją za kulisami teatru.
Zakładamy, że organizator rozliczył swoje wydarzenie zgodnie z prawem, ale przecież nie opłacił transmisji telewizyjnych, czy radiowych i migawek w programach informacyjnych. Z kolei emitent nie ma szans dotrzeć do dokumentacji wydarzenia i ustalić jakie utwory w pokazanym przez niego fragmencie były słyszalne. Płaci jednak za te minuty, tak jak za wszystkie inne rozliczone playlistą, a OZZ dzielą te pieniądze pomiędzy członków według własnego klucza. Lepiej tak, niż wydać je na poszukiwanie konkretnych osób, dla których niewiele lub nic zostanie wtedy do podziału.
Dotyczy to tylko sytuacji, w których decydującym elementem jest czas. Na bazie tego prawa można przedrukować podaną w innej gazecie aktualną informację, ale nie felieton, czy artykuł, bo to nie news i można sprawę załatwić na zasadach ogólnych. Często kiedy pokazywane są migawki z wydarzeń do których prawa wykupił ktoś inny, pojawia się napis: „dzięki uprzejmości….”, co oznacza, że się państwo porozumieli i rozliczyli. I najważniejsze: każde wydarzenie szybko newsem być przestaje, a wiec dalej ze szczególnego prawa nie można korzystać.
Film dokumentalny jest zjawiskiem artystycznym, a nie newsowo – informacyjnym. Nie tylko w Polsce. Wszędzie. A więc kiedy planujemy nakręcić z kimś wywiad, to szukajmy cichego miejsca, bo późniejsze pozbycie się tła muzycznego, może okazać się karkołomne lub niemożliwe. Przy okazji sprawdźmy, czy w tle nie wisi obraz Edwarda Dwurnika, a w kadrze nie zapodziało się inne dzieło chronione.
Jaka to melodia?
Kiedy w tym roku ogłoszono na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni nazwisko laureata nagrody za dźwięk, znakomitego reżysera dźwięku, Franciszka Kozłowskiego, od razu przypomniałam sobie historią sprzed lat. Brał udział w realizacji filmu studenckiego. Akcja toczyła się w Ciechocinku, a bohaterami byli kuracjusze, którzy korzystają z fajfów, czyli rozpoczynających się o 17.00 potańcówek. Ktoś wiedział, że powinni mieć zgody od właścicieli praw, a więc mieli je od grających muzyków i lokali w których kręcono zdjęcia, od osób udzielających wywiadów, a nawet tych, których było widać wyraźnie w kadrze.
Muzyka bardzo podnosiła atrakcyjność filmu. Była przyzwoicie nagrana (Franek) i spełniała rolę teł do wywiadów, muzyki do tańca, ale także muzyki ilustracyjnej. Cóż z tego. Zapomniano o autorach, a nawet nie zapytano muzyków czyje i jakie kompozycje wykonują. Nie winię studentów, ale pewnie była tam jakaś opieka pedagogiczna. Natomiast zamysł wynikał już ze scenariusza. Afera rozpętała się na kolaudacji, a mnie poproszono o ratunek (społeczny).
Zaczęłam pracę od rozpoznawania wykorzystanych utworów. Pomagali koledzy, którzy w młodości grywali na statkach i dancingach, bo jest to zadanie z teleturnieju Jaka to melodia. Miałam w końcu listę kilkunastu pozycji i tylko dwie lub trzy były niechronione lub polscy autorzy dali zgody darmo prawie dla biednych studentów. Reszta opłat przekraczała budżet szkoły o rząd wielkości.
Franek zajął się wywabianiem muzyki spod dialogów i zagłuszaniem jej resztek moimi nagraniami. Miał nagrania na mikroportach, musiał rezygnować z lepiej brzmiących mikrofonów, bo zarejestrowały więcej muzyki. Znakomite nagrania muzyczne, przy których się napracował, wylądowały w koszu. Ja szukałam w zbiorach fonotek utworów tanecznych, które brzmiały jak pochodzące z dancingu, były w odpowiedniej instrumentacji, charakterze i tempie do tańczących, widocznych w tle udzielającego wywiadu. Daliśmy radę, tylko ilość włożonej pracy miała się nijak do dzieła, które miało szansę powstać, a zresztą temat filmu był inny.
A przecież można było muzyką zająć się przed zdjęciami. Przygotować repertuar dla zespołów z muzyki fonotecznej i to wykorzystywać do tańca. Można było to z nimi konsultować i korzystać z ich wskazówek. Z zespołami nakręcić ujęcia do wybranej muzyki, aby wyglądały prawdopodobnie. W czasie wywiadów play backi wyciszać, bo ludzie zapamiętują w sposób krótkotrwały rytm i prosić o ruszanie się do wyimaginowanej muzyki. Można było też uzgodnić kilka utworów niechronionych lub dostępnych za symboliczne opłaty i zdjęcia z nimi zrealizować tak jak to zrobiono. Ekipa filmowa była wielką atrakcją, a więc wszyscy chcieli w filmie wziąć udział. Należało taki zapał wykorzystać. A tak spędziliśmy miesiąc w cerowni artystycznej.
Kiedy Franek trafił do mnie na zajęcia z prawa autorskiego mógł służyć kolegom za żywy przykład praktycznej przydatności takiej wiedzy, a także egzemplarz ofiary jej braku, chociaż nie była to jego wina.
Utwory stare i niechronione
Wiara w ludowość lub starość wykorzystywanych utworów bywa powszechna i niezwykle zabójcza. Utwory z reguły mają jakiś autorów, a fakt chronienia ich praw przez 70 lat po śmierci (kraje UE i kilkanaście innych, powszechnie 50 lat) ostatniego z uprawnionych, może oznaczać, że jest to bardzo długo. Są też amerykańskie utwory korporacyjne, które chroni się 90 lat od rejestracji i francuskie dodatkowe lata chronienia przyznawane autorom, za militarny udział w wojnach światowych. W ten sposób chronienie Antoine de Saint Exupery, ma szansę nie zakończyć się nigdy.
Oczywiście zdarzają się sytuacje gwałtownej śmierci i tak zginęli (1935), w katastrofie lotniczej obaj, bardzo młodzi, autorzy (Carlos Gardel i Alfredo La Pery) słynnego tanga Pur una cabeza. Często słyszymy go w filmach (Delikatesy, 1991, Zapach kobiety, 1992, Lista Schindlera (1993) Prawdziwe kłamstwa (1994), Wszyscy ludzie króla, 2006). Jego nieustającą popularność niewątpliwie zawdzięczamy dostępności, bo jest to już utwór niechroniony.
Młodo zmarł George Gershwin (1937), a więc nie są już chronione jego utwory instrumentalne. Natomiast jego starszy brat, autor tekstów i librett Ira (Israel) Gershwin dożył do 1983 r., a więc ich wspólnie zarejestrowane utwory będą jeszcze długo pod ochroną.
Polskim utworem o długiej tradycji jest Walc Francois, napisany w 1905 r. przez Adama Karasińskiego. Po śmierci kompozytora (1920) utwór na nowo opracował syn Zygmunt (także kompozytor), a tekst napisał Andrzej Włast (+1943). W ten sposób chronienie utworu ustało dopiero w 2014 r.
Mnie osobiście najbardziej zaskoczył Puccini. W filmie Krzysztofa Zanussiego Obce ciało (2014), aktor, oczywiście spontanicznie wymyślił na planie i zaśpiewał w jednej ze scen fragment Nessun dorma, słynnej arii z (1924) opery Giacomo Pucciniego – Turandot. Film był już w trakcie udźwiękowienia, kiedy uświadomiłam sobie, że jest to element nigdy nie omawiany, a więc i nie sprawdzany pod względem prawno – autorskim.
I oczywiście tak musiało się okazać. Operę za Pucciniego kończył Franco Alfano, który siłą rzeczy przeżył mistrza, podobnie jak dwaj młodzi libreciści Giuseppe Adami i Renato Simoni. Jedyną nie chronioną osobą okazał się Carlo Gozzi (1720 – 1806) autor dramatu, który stał się podstawą do powstania operowego dzieła. Mogliśmy ten fragment sceny usunąć, był smaczkiem, a nie ważnym elementem dramaturgii, ale na szczęście koszta operacji Puccini, zmieściły się z naszym budżecie.