Są osoby, które nawet najciekawsze rzeczy potrafią opowiedzieć tak, że są nudne jak flaki z olejem. Są też inne, których każde zdanie, bez względu na omawiany temat, brzmi jak z najlepszej komedii. Z nimi nie sposób się nudzić. Tak właśnie mówi Julek Machulski i gdyby ktoś skonstruował urządzenie, które to wszystko by zapisywało, a przede wszystkim selekcjonowało, byłby bogaczem. Na razie nie ma takiego urządzenia, a zresztą bez zgody Julka nie można by go zamontować, a więc po co nawet konstruować coś, czego użycie stoi pod dużym znakiem zapytania. Na szczęście Julek jest świadom swoich zdolności i sam zapisuje co celniejsze sformułowania. Te możemy później słyszeć w jego filmach. Mam jednak wrażenie, że wiele super powiedzonek przepada bezpowrotnie.
Pierwsze filmy Juliusza Machulskiego
Znam Julka od zawsze. W czasie studiów swoje filmy udźwiękawiał u nas na uczelni (PWSM, obecnie UMFC) i robiły to moje koleżanki: Ela Naściszewska/Matulewicz (Parasolka, 1976), Hania Preuss (Gorączka mleka, 1977) i Dorota Tuchołka/Majewska (Wolna sobota, 1977). Ja akurat, pomagałam Krzysiowi Krauze. Po studiach spotkaliśmy się w Łodzi, w WFF. Byłam asystentką Jerzego Blaszyńskiego, on realizował swój pierwszy film fabularno-telewizyjny z serii sytuacje rodzinne: Bezpośrednie połączenie (1979). Niespełna 50 min. Zaprosił mnie na projekcję, a więc widziałam film tuż po zgraniu.
Wszystkie te filmy, jak to u młodych filmowców, były mniejszymi, bądź większymi dramatami i niczym się nie wyróżniały. Były sprawnie wyreżyserowane i tyle. Bezpośrednie połączenie (zrobione u A.Wajdy, w kultowym zespole X), dostało nawet wyróżnienie na Festiwalu Młodzi i Film w Koszalinie w 1978 r. Na szczęście Julek szybko zrozumiał, że umie coś, czego inni nie potrafią i dla dobra wspólnego poświęcił się komedii. W 1981 r. nakręcił Vabank, w 1983 Seksmisję, w 1984 Vabank II czyli ripostę i w 1987 – Kingsize (wszystkie w Studio Kadr). Od Vabanku pracowała z nim też stała, łódzka, ekipa. Andrzej Sołtysik kierownik produkcji, Mirosława Garlicka montaż, Marek Wronko – dźwięk. Muzykę komponował Henryk Kuźniak, a później Krzesimir Dębski.
Oczywiście posypały się też nagrody. Za Vabank 1981, Koszalin – wyróżnienie, i Gdynia – nagroda za debiut. Za Seksmisję 1984 Srebrne Lwy gdańskie i Złota kaczka. Za Vabank II 1985 nagroda Publiczności. Pozycja Julka, jako głównego polskiego specjalisty od komedii stała się mocno ugruntowana. Jak bardzo widać do dziś. Wszystkie te filmy są często powtarzane w telewizjach, znakomicie się wypożyczają na VOD, a także mają swoje grono wielbiciel za granicą. Nawet nie zastanawiamy się, mówiąc Machulskim, bo przecież po każdym z tych filmów zostało mnóstwo powiedzonek i cytatów. Z najsłynniejszymi, tymi z Seksmisji, jak: Ciemność, widzę ciemność; Dzień dobry, czy zastałem Jolkę?; Albercik; Kobieta mnie bije; Późne rokoko.
Cenzura lubiła żarty, ale nie wszystkie. Pracowicie wycinano już w kinach zdanie: Kierunek – wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja. W kopiach na ZSRR nie wycinało. Oni myśleli, że to żarty z Chińczyków. Od czasów Seksmisji wiadomo, że: Kiedyś mężczyźni byli na porządku dziennym… i nocnym. Kobietą była Kopernik, i Einstein, natomiast Curie Skłodowska to nie najlepszy przykład. W Seksmisji pojawił się też nowy kompozytor: Krzesimir Dębski.
W Vabanku, też były super dialogi, tylko jakby mniej zapamiętywało się powiedzonek: Ona ma nogi, jak Kasztanka marszałka; wiedziałem, że jak żyje to przyjdzie; Panie Kramer, starczy tego alibi; Ja jestem uczciwym oszustem; W kostnicy powiedzieli mi, że tu jeszcze jesteś (znaczy w szpitalu).
Razem z Julkiem nie pracowaliśmy, można powiedzieć, że była rejonizacja, a ja po powrocie z urlopu macierzyńskiego, wprawdzie zaczęłam karierę konsultanta muzycznego, ale w Warszawie. To był taki okres w życiu reżysera, kiedy nagle przestał robić komedie. I chociaż filmy (Deja vu, 1989, V.I.P, 1991, Szwadron, 1992) były dobre, to wszyscy porównywali je z komediami, które były wyjątkowe, a gwiazda cudownego odkrycia polskiej komedii zaczęła blednąć. Od tej pory Julek produkował też filmy na własna odpowiedzialność. Powstało Studio Zebra, a on został jego szefem.
Deja vu (1989 rok) i V.I.P. (1991 rok)
Deja vu wiele osób zaskoczyło. Dowcip stał się bardziej wyrafinowany, a tytułowe już widziane, odnosiło się nieustających pastiszów, które wytrawny widz filmowy odczytuje bez trudu. To już nie była zwykła komedia. Raczej sensacja i to połączona z kinem nieco ambitniejszym. Nie wszyscy widzowie, na taka zmianę byli przygotowani. Częściowo zmieniła się też ekipa. Dźwięk zrealizował Mirek Dobek.
Spotkaliśmy się w pracy, przy pierwszym warszawskim filmie Julka pod tytułem V.I.P. Produkcją kierował Jan Kaczmarski. Film montowała Jadwiga Zajiček. Ja V.I.P.’a bardzo polubiłam. Film był sprawnie opowiedzianym kryminałem, Tytułowego bohatera grał Jerzy Peszek, ale samego Peszka w filmie było nie wiele. Był pretekstem dla całej intryg, no i szmuglował diamenty.
Śmieliśmy się, że ma rolę podobną do Don Carlosa G. Verdiego, który w całej operze nie śpiewa nawet solowej arii, ale rolę tytułową gra. Problem z operą jest na tyle duży, że jeżeli ma przyjechać z gościnnym występem znany śpiewak (np. Placido Domingo), to specjalnie, gdzieś z lamusa, wyciągana jest aria Fontainebleau, żeby mógł się popisać chociaż trochę, w pierwszym akcie. Ot takie tam wspominki, jak to byli młodzi i kochali się z księżną Eboli, a potem ze względów dynastycznych ona musiała wyjść za maż za króla Filipa i jest teraz jego macochą.
Film V.I.P. był robiony w koprodukcji z Belgią i Francją, co było dla nas wtedy abstrakcją, zgrywany w systemie Dolby Stereo. Muzykę pisał Krzesimir Dębski. Organizowałam dla niego nagranie, a potem żmudnie, jeszcze na taśmie 35mm, montowaliśmy opracowanie muzyczne w całość. Muzyka byłą bardzo różnorodna, bo komponował ją nasz kompozytor (muzyka ilustracyjna), ale też grający w filmie kompozytora Wojciech Malajkat, który na dodatek komponował zarówno pod własnym nazwiskiem, jak i jako ghostwriter, a na koniec były też liczne sny z Tatarską Księżniczką w roli głównej i ich ilustracja była jakby z jeszcze innego kręgu. Oczywiście za wszystkich komponował Krzesimir. A do kanonu stałych dialogów muzycznych weszło zdanie wygłaszane przez Krzysztofa Jaroszyńskiego: tak rozumiem, poważna muzyka, za poważne pieniądze.
Działo się to tuż przed Świętami Wielkanocnymi, a ostateczna projekcja materiału, który wylatywał za granicę odbyła się po południu w Wielki Piątek. Skąd tak to dobrze pamiętam? Myśmy się ledwo pół roku wcześniej przeprowadzili do mieszkania na Mokotowie, a ja od razu naraziłam się bogobojnym sąsiadkom. Okna myłam, zamiast przed Niedzielą Palmową, w Wielką Sobotę rano. No cóż taka praca w show bussinesie.
Oczywiście, jak to u Julka nie mogło się odbyć bez żartów i pewnie większość widzów z całego filmu najlepiej pamięta scenę na planie filmowym z Elżbietą Zającówną jako Marysieńką i Markiem Kondratem jako Napoleonem. Marysieńka ma piękną suknię i ocieplane zimowe buty, są kłopoty z kończącą się ścianą dekoracji, Napoleon uderza w stół prawą ręką, ale nie jest to wygodne dla kadrowania. Zmienia więc rękę na lewą, a wtedy okazuje się jeszcze, że musi uderzać w stół pomiędzy słowami, bo nie słychać jego tekstu. Znają tę scenę wszyscy studenci wydziałów dźwięku, szczególnie, że w roli dźwiękowca występuje prof. Nikodem Wołk-Łaniewski.
Szeleszczenie
Nikodem odpowiadał w V.I.P.ie za dźwięk, a więc pojechał na zgranie Dolby Stereo do Paryża. Pracował z Michelem Barlier i do dziś wspominamy jedną z jego przygód. W trakcie zgrania dialogów, Francuz w pewnym miejscu kilkakrotnie zatrzymywał się i cofał taśmę. Na pytanie Nikodema: co się stało? Odpowiedział, że słyszy jakieś zniekształcenie. Ponownie przesłuchali ten sam fragment wspólnie i wtedy Nikodema olśniło: czy chodzi ci o tekst Pan to musi mieć szczęście w miłości? – O tak, tak i teraz jak to mówisz to też masz takie zniekształcenie. Problem w tym, że my po polsku generalnie mocno szeleścimy, ale nie są to zniekształcenia techniczne, tylko specyfika naszego języka.
Jeszcze śmieszniejsza opowieść o szeleszczeniu pochodzi z samego Hollywood. Amerykanie wpadli na sobie tylko właściwy, pomysł hurtowego zgrywania dubbingów do swoich filmów. Wydali precyzyjne instrukcje co ma być w jakim formacie i na którym śladzie, a następnie tak przygotowane materiały zgrali według własnego pomysłu. Bardzo byli zdziwieni, kiedy polski dystrybutor odesłał im film z komentarzem, że to chyba nie jest po polsku, a w każdym razie nic nie można zrozumieć. Tłumaczenie całej sytuacji okazało się dziecinnie proste. Amerykański dźwiękowiec usunął z polskiej taśmy wszystkie szelesty, bardzo precyzyjnym DeEsserem. Wyszło znakomicie, nic nie szeleściło, a że Polacy nie mogli zrozumieć to już inna sprawa. Od tamtej pory Amerykanie porzucili swój pomysł racjonalizatorski. Zgrania dubbingów odbywają się w obecności konsultanta językowego danej nacji, a najczęściej realizuje go operator mówiący w danym języku.