Przeczytam biografię Andrzeja Zauchy, autorstwa Katarzyny Olkowicz i Piotra Barana (Serca bicie, 2020). Opadł mnie nastrój nostalgiczny, jak zawsze, kiedy rzecz dotyczy kogoś, kogo znałam, miałam przyjemność pracować, gadać, śmiać się i dzielić smutki. Książka jest fantastyczna. Mimo, że mnóstwo opisanych sytuacji jest mi znanych, czytałam ją z przyjemnością. Miałam też wrażenie, że Andrzej w tej opowieści uczestniczy, że jest w tych wszystkich wydarzeniach fizycznie namacalny. Cieszę się, że taką jego sylwetkę przedstawiono, bo to był piękny człowiek. Ruchliwy, wiecznie aktywny. Dobry, uczynny, koleżeński, wyrozumiały. Nie przesadnie pracowity i wiele osób podkreśla, że gdyby bardziej się do czegoś przyłożył to… to nie zrobiłby czegoś innego. Bałaganiarstwo i lenistwo to cechy ludzi inteligentnych, a nawet geniuszy i wśród nich jest jego miejsce.
Czas Andrzeja Zauchy, to w moim życiu zawodowym lata 80.
Spotkań było wiele. Rozmowy i ustalenia telefoniczne, przesyłanie materiałów, próby, nagrania, plany filmowe oraz jak zawsze, wiele ulotnych chwil i prywatnych sytuacji, które nawet po latach stają przed oczami. To wszystko spowodowało, że po śmierci Andrzeja pomogłam młodemu wydawcy i tak powstała płyta Drzazgi z piosenkami nagranymi dla filmów, których nagrania, udało nam się zdobyć (1992).
Pierwsza wspólna praca to Miłość z listy przebojów (reż. Marek Nowicki 1985). Nagrania trwały od wiosny, a zdjęcia odbywały się w lecie 1984 r. Piosenek było dużo, napisanych w różnym stylu, przez wielu kompozytorów. Częściowo śpiewali je aktorzy, ale kilka postaci wymagało dublerów, bo to dawało możliwość powstania utworów ciekawszych i trudniejszych wokalnie. W naszym filmie zaśpiewali m.in.: Krystyna Prońko, Martyna Jakubowicz, Grzegorz Markowski i Andrzej Zaucha. Andrzej dublował Tomasza Dedka. Kto wpadł na taki pomysł? Podejrzewam Marka Stefankiewicza i siebie. Śpiewanie było trudne, nie żadne tam solówki, a duety, kwartety itd. Andrzej wystąpił w czterech piosenkach, w tym dwóch Marka Stefankiewicza (teksty Ewa Chotomska i Marek Gaszyński).
Szczególnie trudne było reggae Cieplej, śpiewane z Adą Biedrzyńską. To był Ady debiut i to od razu w dużej, głównej roli. Ada ma wykształcenie muzyczne. Jest skrzypaczką. Do sesji nagraniowej była znakomicie przygotowana, ale w obliczu dość dużej ekipy nagraniowej, a przede wszystkim gwiazdy polskiej piosenki, speszyła się tak, że wydawało się, że słowa z siebie nie wydobędzie. Co do niej gadała gwiazda, z czego się śmieli, o czym rozmawiali, a może próbowali, zamknięci pół godziny w studio, nie wiemy. Potem przyszli zapowiadając, że będą śpiewać i zaśpiewali, jak piosenkę z repertuaru powtarzanego przez lata. Jest w tym nagraniu lekkość, dowcip, pewne seksualne napięcie i coś nieuchwytnego, może właśnie świetna komitywa. Adzie udzieliła się też tak typowa dla Andrzeja zdolność chodzenia własnymi drogami i nieoczywiste podziały rytmiczne, którymi żywi się reggae, jak to muzyka intuicyjna.
Ogromnym wyzwaniem, muzycznym i strategicznym była też piosenka finałowa – Krzyk. W sumie sześciu wykonawców, a do naszych wokalistów dołączyli Iwona Trzaskowska i Krzysztof Stelmaszyk. Ale, żeby sobie ułatwiać, Grzegorz i Andrzej śpiewali partie za swoich aktorów i za siebie, bo obu widzimy na ekranie. Podkład nagraliśmy sprawnie, ale potem, każdy z wykonawców pojawiał się osobno i ostatnią partię dogrywaliśmy nocą tuż przed zdjęciami. W scenie mieliśmy umówiony na godzinę desant spadochroniarzy, dlatego dostałam na swoje podróże między Warszawą, Łodzią i planem w Bartoszewicach pokaźny fundusz mandatowy. Na szczęście nikt nas nie dogonił, ale i zdjęcia odbyły się tak jak zaplanowano.
Współpraca z Januszem Rzeszewskim
Po sukcesach Lata 20… lata 30.., za nowy film zabrał się Janusz Rzeszewski (1987). Tym razem akcja opuściła rewię i przeniosła się w czasy II Wojny Światowej. Muzykę do Misji specjalnej napisał Piotr Figiel. On też z Ryszardem Grońskim napisał piosenki. Andrzej Zaucha śpiewa Dobrze mieć wroga i gra w filmie piosenkarza, bo uświetnia scenę w hangarze, w którym występuje także balet. Muzyka jest nowoczesna, elektroniczna, dyskotekowa.
Wkrótce pracowałam przy nowelce telewizyjnej Dwie wigilie (reż. Kazimierz Tarnas, 1986). Muzykę pisał Lech Brański, a potrzebowaliśmy dwóch piosenek, udających angielskie bądź amerykańskie. To był czas, gdy mieliśmy niewymienialne złotówki, a więc piosenka za 1$, także była dla nas niedostępna. O napisanie tekstu poprosiłam Jerzego Siemasza. On także wykonawców przygotował lingwistycznie. Zaśpiewali Let the Time – Krystyna Prońko i What Kind of Magic Andrzej Zaucha. Andrzej nie znał angielskiego, ale uczył się błyskawicznie i w tym przypadku wystarczył poranny przyjazd do Warszawy, abyśmy w nocy mogli już spotkać się w studio. Ten film był bardzo ciepłą opowieścią, a nagranie także wspominam szczególnie, bo nagrywaliśmy w Studio Tonpress. Wokół, na osiedlu panowały ciemności i cisza. Piliśmy kawę w małej kanciapie inżyniera studia. Krysia walczyła z sennością, co pięknie słychać w jej nastrojowej piosence. A Andrzej? Ten był nie do zdarcia. Chciałam, żeby płyta z piosenkami filmowymi, nosiła tytuł tej piosenki, ale grupa Queen nagrała piosenkę pod podobnym tytułem (A Kind of Magic) i przy dużej popularności naszej płyty, mogliśmy być dla nich zagrożeniem.
Następnym ważnym filmem było Oszołomienie (reż. Jerzy Sztwiertnia 1989)
Muzykę ilustracyjną napisał Adam Sławiński, ale my potrzebowaliśmy kompletnie rożną od niej muzykę, której nasza bohaterka (żona Kazimierza Junoszy Stępowskiego, czyli Marysia Pakulnis) słucha z płyt, a wcześniej jaką wykonuje w lokalu w którym występuje i w którym poznaje swojego przyszłego męża (Władysław Kowalski). Tę część przygotował dla nas Wiesław Pieregorólka w oparciu o swój znakomity big band (słowa angielskie Jerzy Siemasz). Potrzebowaliśmy utwór instrumentalny (Oszołomienie), coś w duecie (There is nothing else), dla naszej bohaterki, która występowała z Januszem Józefowiczem (partia wokalna Ludmiła Warzecha) i nastrojową piosenkę dla wokalisty, który otwiera scenę. W filmie był to koniec lat 30., Lokal elegancki, orkiestra jazzująca, a artystę chcieliśmy wystylizować na niemiecki ekspresjonizm, Kabaret (reż. Bob Fosce, 1972), Zmierz bogów (reż. Luchino Visconti, 1969). Na występ namówiłam Janusza Panasewicza, pomysł go rozbawił, a próba charakteryzacji wypadła wspaniale.
Problemy zaczęły się gdy Wiesław przyniósł nutki. Oczywiście wokalnie nie było problemów, ale stylistycznie klapa. Janusz sam to słyszał, wiedział jak powinno być, ale poruszał się na nie swoim terenie. Nigdy nie śpiewał jazzowo, nie swingował. Sam zaczął proponować, żeby znaleźć kogoś innego, ale wizualnie był jedyny. Stąd kolejny pomysł: jest taki co wszystko głosem może, a ty dowyglądasz. Panowie dogadali się znakomicie i tak jest w filmie. Natomiast w życiu konieczne były próby tonacji, formy i całej kreacji wokalnej, bo z tego wynikał aranż. Dlatego Andrzej przyjechał na kilka dni i była to jesień. Umawialiśmy się przed południami, w domu u kompozytora, na Żoliborzu. Andrzej u niego mieszkał, a ja miałam niedaleko.
Na próby zabierałam syna, który miał dwa lata (1987). Nie był to problem, pod warunkiem, że miałam ze sobą dużą torbę samochodzików. Młody człowiek siadał tyłem do nas, w stosownym oddaleniu i bawił się. Przy tym warczał i przemawiał do zabawek w nieznanym nam języku. Okazało się, że ten język zna Andrzej. Nie zrażony demonstracyjną izolacją usiadł koło dziecka i coś do niego powiedział. Uzyskał też odpowiedź. Potem tak było co dziennie, a myśmy twierdzili, że sobie rozmawiali. Andrzej, żeby nie forsować głosu, śpiewał do mikrofonu i korzystał z niewielkiego nagłośnienia. Wiesio akompaniował mu na pianinie. Próby dziecka, jak się okazało nie interesowały tylko pozornie. Zauważyłam w domu, że w zabawie nastąpiły modyfikacje. Młody nadal warczał i coś tam gadał do samochodzików, ale teraz przemawiał do nich przez nagłośnienie, do czego służyła mu końcówka skakanki.
Musiało być wszystko dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, bo big band nagrywaliśmy w Szczecinie, a wokale, stepowanie i Henia Miśkiewicza (saxofon solo) w Warszawie. Wycieczka szczecińska miała tę ogromną zaletę, że przy braku telefonów, dowiezieni na koniec świata muzycy byli przez trzy dni do naszej wyłącznej dyspozycji. Pracowaliśmy 2x po 4 godziny, z przerwą na obiad, przed graniem jedząc śniadanie w radiowym bufecie (śniadań w hotelach nie było). Byli tak zmęczeni, że w bufecie zjadaliśmy kolację i każdy zamykał się w swoim pokoju. Nagraliśmy ponad 15 minut trudnej muzyki z solówkami.
Na wiosnę 1989 r., a może tuż przed wakacjami, byłam w Krakowie, na nagraniu w Studio Teatru Stu. To było wtedy topowe studio i fajnie było coś u nich nagrywać. Pamiętam też piękną pogodę i spacer na krakowski rynek po obwarzanki. Była świetna atmosfera i dobre jej efekty. Robiliśmy film Feliksa Falka Kapitał, czyli jak zrobić pieniądze w Polsce. Muzykę pisał Jan Kanty Pawluśkiewicz. On też razem z Grzegorzem Górkiewiczem napisał piosenkę, którą zaśpiewał Andrzej. Po powrocie zmontowałam całość pod obraz i pojechałam na działkę. Wtedy większość prac zamierała w okresie od 15.07 do 15.08, bo urlopy miały też orkiestry.
Umówiliśmy się też na kolejne nagranie do Marcych migdałów (reż. Sławek Piwowarski 1990). Muzykę mieszkającego we Francji Staszka Syrewicza, w aranżacji Fryderyka Babińskiego, nagraliśmy zaraz po urlopie i pojechałam na montaż do Wrocławia. Zostały piosenki (zagraniczne) z tekstem Jerzego Siemasza, które mieli zaśpiewać Lora Szafran (March Caresses) i Andrzej (Come baby rock) oraz ich duet (I miss You love). Termin nagrania przygotowanych przed wakacjami wokali wyznaczyliśmy na dzień, w którym Andrzej odwoził córkę na samolot do Frankfurtu. Poszło bardzo szybko, a więc już wieczorem wrócił do Krakowa. Następnego dnia rano wydarzyła się tragedia. Żona miała wylew. Umarła 31.08 1989 r. I to był koniec naszych wspólnych nagrań.
Wydawało się, że wrócimy do pracy, kiedy w Krakowie pojawiła się mama piosenkarza. Był chętny, żeby podejmować znów nowe wyzwania, ale na przeszkodzie stawała nam kilkakrotnie stabilna praca w Teatrze Stu. Sukces Pana Twardowskiego powodował, że Andrzej był cały czas zajęty. Bardzo żałowałam, że nie udało się go zaprosić na XVI Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni (16-21.IX.1991). Byłam kierownikiem muzycznych Gali (reż. Andrzej Kotkowski i Jerzy Sztwiertnia). Występował Walk Away i ostatecznie sama Lora Szafran. Był naturalnym kandydatem, bo śpiewając filmowe piosenki w latach 80. wyrósł na filmową gwiazdę. Niestety wymagało to tygodniowego pobytu nad morzem. Kiedy odmówił właściwie szukaliśmy zastępstwa, a nie nowej jakości i zastępstwa się naleźć nie udało.
Nie wiem, czy o rozmowie ze mną w dniu jego śmierci wspomniała autorom książki mama. Ja wtedy też dzwoniłam, z nowym filmem. Odebrałam wiadomość, że termin mu nie pasuje i niezbyt przejęta prosiłam o wieczorny telefon. Nagranie mogłam przesunąć, albo przenieść do Krakowa. Już nie zadzwonił.