Małgośka głupia ty…

You are currently viewing Małgośka głupia ty…

Reklamy, to kategoria audiowizualna, która w naszym życiu pojawiła się na przełomie lat 80./90. XX w. Wcześniej były reklamy, ale bardziej należało je traktować w kategorii ogłoszeń. Konkurowały ze sobą firmy państwowe, czyli trudno mówić o rywalizacji. Były regulowane ceny, a więc bez względu na producenta i sklep, w którym towar sprzedawano, cena była jednakowa. Starsi pamiętają, że głównie towarów brakowało, a reklamy mają sens tylko w przypadku nadmiaru.

Po wyborach w czerwcu 1989 r. sytuacja zaczęła się zmieniać. Pojawiły się reklamy raczkującej prywatnej przedsiębiorczości. Realizowały je głównie ITI i Odeon, dwie pierwsze firemki medialne, przy czym Odeon dysponował już zestawem Beta SP, a ITI pracowało na U-matic. Realizacja reklamy nie była droga, podobnie jak honoraria realizatorów, wykonawców, czy licencja na wykorzystanie muzyki. Przede wszystkim bardzo tania była emisja, co dopełniało całokształtu. Każdy początkujący nawet przedsiębiorca był w stanie zarówno reklamę jak i emisję sfinansować.

Pracowałam wtedy w ITI, a naszymi klientami były firmy montujące anteny satelitarne, konwektory, sprzedające meble z aluminiowych rurek i szkła, żyrandole i kinkiety ze szkiełek, na wzór kościelnych kandelabrów, czy kasetony sufitowe, drewnopodobne ze styropianu i PCV. Reklamy trwały 1 minutę, a najważniejszą informacją było podanie adresu i telefonu firmy, oraz jej ewentualnych przedstawicieli. Czasem taka lista zajmowała połowę reklamy, a lektor trenował super szybkie czytanie i prawie go nie można było zrozumieć, ale cóż… klient nasz pan.

Oczywiście mieliśmy też wielkiego klienta i była to Baltona, która zamawiała dużo i z rozmachem (całą serię reklam, ze słynnym marynarzem, wymyślił i nakręcił Julek Machulski), ale jak się szybko okazało, rozliczenia wyglądały bardzo kulawo, wymagały wielu wizyt i telefonów. Nasz szef bywał na niekończących się obiadkach, na których dziwiono się, że jeszcze nie zapłacone i obiecywano, że już i za chwilę, ale efekty osiągano z trudem. Co innego nasi mali klienci. Przyjeżdżali z walizką zamykaną na zamek cyfrowy i płacili żywą gotówką, zabierając jednocześnie kasetę z gotową reklamą.

Później honoraria, a więc i ceny stopniowo rosły. Reklamy skróciły się do 30”, 15” a nawet 6”. Naszymi klientami stawały się co raz większe firmy, często zagraniczne (proszki do prania, słodycze, napoje). Pojawiali się pośrednicy: agencje reklamowe, agencje obracające czasem reklamowym, zaczęło obowiązywać nowe prawo autorskie (04.02.1994), ale i tak, kiedy pod koniec lat 90. pracowałam w Czechach, nasze ceny reklamowe, były niższe niż u nich, chociaż to kraj mniejszy, a więc i grupa odbiorców jest stosunkowo skromniejsza.

Na moich oczach ITI rosło w siłę. Z basenów na ul. Namysłowskiej (Praga Pn.), studio przeniosło się na ul. Ludwisarską (Grochów), a raczej sami je przenosiliśmy przewożąc dobytek prywatnymi samochodami, w zamian za benzynę. Po wakacjach czekał na nas zestaw montażowy Betacam SP, a nawet odtwarzacz CD, no a w następnych ruchach przeprowadzka na ul. Kłobucką (Służewiec), tuż za Torami wyścigów i właściwie przez parkan z więzieniem. Tu udało się zgromadzić w jednym miejscu wszystkie rozrzucone dotąd po Warszawie oddziały firmy.

I tu przeżyliśmy naszą przygodę z słynną Małgośką (sł. Agnieszka Osiecka, muz. Katarzyna Gärner, wykonanie Maryla Rodowicz, 1972). Reklama dotyczyła proszku E. Agencja obsługująca producenta detergentowego specyfiku (teraz jest to Henkel, ale wtedy była to inna marka) miała fajne pomysły. Sporo zamieszania zrobiła już reklama z zespołem Biedronek i piosenką Niedziela będzie dla nas (sł. Franciszek Walicki, muz. Zbigniew Podgajny, wykonanie Niebiesko czarni, 1966). Bardzo byłam dumna, bo miałam w tym wyborze współudział.

Zakupiliśmy licencję od autorów oraz nagranie od Polskich Nagrań. Prawa pokrewne jeszcze nie obowiązywały, ale uznaliśmy, że uhonorujemy wokalistę, który śpiewał pierwszą zwrotkę (Wojciech Korda), bo nasi aktorzy (Andrzej Butruk) występowali do oryginalnego playbacku. Podstawą do takiego rozliczenia mogło być prawo cywilne, bo na ekranie nie widzimy oryginalnego wykonawcy. Ja zresztą zawsze starałam się znaleźć pretekst, aby rozliczyć się z wykonawcami, bo producent siłą rzeczy dostawał pieniądze za udostępnienie kopii nagrania, które inaczej nie było dostępne w dobrej jakości.

Nasze Biedronki występowały (w poniedziałek, we wtorek, w środę itd.), a po koncertach, każdy członek zespołu po swojemu, według swojej najlepszej wiedzy, prał swój kostium. Po pewnym czasie, tylko jeden strój zachował swoje pierwotne kolory, bo tylko jeden członek zespołu znał tę tajemnicę. Prał go w proszku E, który jest najlepszy.

Teraz idea była taka, że proszek ten był z nami od zawsze, jest i będzie, bo zawsze był, jest i będzie najlepszy. Reklama składała się z trzech mini scenek, które pokazywały różne okresy naszych czasów najnowszych i obowiązującą wtedy modę oraz piosenki. Lata 70. przedstawiały bananowe spodnie i spódnice oraz piosenka Małgośka, bo wszyscy pamiętali ją z festiwalu w Opolu oraz ubraną w stosowny strój wykonawczynię.

Uzyskaliśmy zgody i kupiliśmy licencje od autorów trzech piosenek, a nagrania ze zbiorów Polskich Nagrań lub Polskiego Radia. Postanowiliśmy też, uhonorować wykonawców (solistów) każdej z nich, uprzedzić o naszym działaniu i uzyskać ich aprobatę. Nie były to wielkie sumy, ale wtedy powszechnie obowiązujące, podzielone na trzy, bo tyle było piosenek, a w przypadku wykonawców, proporcjonalne w stosunku do wynagrodzeń autorów.

Bardzo dobrze współpracowało się ze wszystkimi (nie pamiętam tytułów pozostałych piosenek. Na pewno jedna była z lat 60., a druga z 80.), aż pojawiła się na ul. Kłobuckiej Maryla Rodowicz z piekielną awanturą. Uważała, że jest ważniejsza od autorów, bo to dzięki niej piosenka stała się sławna, a więc powinna dostać tyle co oni, a najlepiej sumę ich honorariów. Wobec odmowy i propozycji podania nas do sądu (nie uzyskała by wiele lub nic i nie prędko, a poniosła by koszty), opuściła firmę obrażona.

Na nikim ta demonstracja siły nie zrobiła większego wrażenia. Chyba towarzyszył jej jakiś agent (taki od organizowania koncertów), ale on był świadom, że wywalczyć wiele się nie da i nie tą drogą, więc raczej zabezpieczał tyły. Nam pozostawało czekać na następne ruchy obrażonej, a rzeczywistość przeszła nasze oczekiwania. Kilka dni później, chyba w Gazecie wyborczej, ukazał się list. Gwiazda pisała, że łączenie jej sztuki z praniem brudnych majtek, to co najmniej niestosowność, a proponowane jej honorarium, to już kompletne nieporozumienie.

Bardzo mnie to rozbawiło, więc napisałam odpowiedź jako emerytka, którą takie traktowanie pieniędzy, które ona dostaje co miesiąc jako emeryturę za 40 lat pracy, obraża. Oraz, że zawsze uważałam Panią Marylę Rodowicz, za wielką artystkę, ale trudno podziwiać kogoś, kto lekceważy ludzi pracy, sam zarabiając miliony. I dalej w tym stylu, a anonimowy list podrzuciłam na biurko dyrektora artystycznego Studia Filmowego ITI, Andrzeja Halińskiego.

Wtedy większość korespondencji pisało się ręcznie, więc mój charakter pisma był powszechnie znany, dlatego szybko Andrzej przybiegł do mojego pokoju z hasłem: załatwiłem w „Polityce”. Ten list skrzywdzonej emerytki wydrukują w następnym numerze

I się zaczęło. Gwiazda nie wytrzymała i odpowiedziała w kolejnej gazecie, wylewając krokodyle łzy. Agencja reklamowa, którą poinformowano, że emerytka to moja twórczość, błagała o kontynuowanie oficjalnej pyskówki, więc oboje z Andrzejem chwyciliśmy za pióra i zaczęliśmy gwiazdę denerwować. Efekt był znakomity. Sprzedaż proszku wzrosła. Wszyscy wiedzieli, że istnieje proszek E. Widzieli reklamy, które się im podobały i bardzo ich nasza korespondencja bawiła. Dołączały do nas inne, cywilne i nie sterowane przez centralę, osoby, głównie nabijające się z oburzonej artystki. Proceder kręcił się przez miesiąc, aż daliśmy odpór, że już niczego głupszego nie umiemy wymyśleć, a poza tym, każdy z nas ma swoją pracę.

Producent proszku wypłacił nam honoraria proporcjonalne do zwiększonej sprzedaży (nigdy więcej tak nie zarobiłam na żadnej swojej artystycznej działalności), a artystce zaproponowano ugodę, żeby mogła wyjść z twarzą z afery medialnej, w której przegrywała na całej linii. Przyjęła podwojoną sumę, którą jej proponowano za pierwszym razem i zamilkła. Ona chyba tak ma, bo kilka lat później zażądała obłąkanych pieniędzy, z niezbyt znanej piosenki w swoim wykonaniu. Była bardzo pewna i arogancka do momentu, kiedy zadzwoniłam z wiadomością, że dziękuję za życzliwość, ale mamy inną nie gorszą piosenkę i dużo taniej. Wtedy padło: A gdybym się zgodziła, to ile możecie mi zapłacić? I przyjęła to co dawaliśmy, bez dalszej dyskusji.

Natomiast perypetie z Małgośką, skończyły się obrazą pomiędzy wykonawczynią, a obiema autorkami. Dostałam polecenie, żebym na wszelki wypadek, gdyby afera z artystką przybrała kierunek zagrażający sprzedaży proszku (co wiadomo, nie nastąpiło, a wręcz przeciwnie) wymyśliła alternatywne utwory, które można by użyć. Wybrałam Najtrudniejszy pierwszy krok (sł. Wiktor Leliwa, muz. Jarosław Kukulski, 1974) i Tyle słońca w całym mieście (sł. Janusz Kondratowicz, muz. Jarosław Kukulski, 1974).

Powstały wersje reklamy z tymi piosenkami, bardzo się spodobały i w pewnym momencie, jedna z nich zastąpiła wersję z Małgośką. Reklama była wyświetlana często i stosunkowo długo, co po zmianie utworu, oznaczało dla autorek duże straty w tantiemach. Natomiast cieszyła się rodzina państwa Kukulskich, bo honorarium za nieżyjącą mamę, dostała mała Natalia.