Dzisiaj takie opowieści wywołują bezgraniczne zdumienie i niedowierzanie, chociaż działo się to zaledwie 50 lat temu. Uczniowie szkół muzycznych, a potem studenci, uczestniczą w zajęciach z historii muzyki, form muzycznych i literatury muzycznej w różnych konfiguracjach. Czasem są to oddzielne przedmioty, a czasem jeden, albo dwa w różnych zestawach. Cały blok to odpowiednik języka polskiego w szkole ogólnokształcącej, ale specyfika muzyki powoduje, że wiele te bratnie przedmioty od siebie różni. Wierszy uczy się czasem na pamięć, ale w przypadku innych utworów literackich wystarczy opanować ich treść i potrafić je sprawnie skomentować.
Nie znane są natomiast przypadki streszczania symfonii czy kwartetu smyczkowego. Trzeba muzykę poznawać i zapamiętywać w inny sposób, co powoduje, że literatura muzyczna uważana jest za przedmiot trudny i zajmujący bardzo dużo czasu. Utworów należy słuchać i opanować je na pamięć w sposób wystarczający, aby każdy zagrany lub odtworzony fragment móc zidentyfikować. Można się wspomagać na różne sposoby: biegając na koncerty, zapisując lub korzystając z zapisu tematów (Pogadanki muzyczne, Bohdan Muchenberg), partytur, ale i tak jest to proces czasochłonny. Są też utwory popularne, łatwo wpadające w ucho i takie, które wykonuje się rzadziej, a ich muzyczny materiał zapamiętuje z większą trudnością.
W czasie kiedy pobierałam nauki, przygotowanie do zaliczeń z literatury muzycznej było jeszcze trudniejsze i to z prozaicznego powodu. W większości domów były gramofony, często jako przystawki do radia (radiola), ale bardzo trudny był dostęp do potrzebnych nagrań. Domowe zbiory amatorów, chaotyczne i niewielkie, a część utworów, zarejestrowanych tylko przez zagraniczne wytwórnie płytowe. Takimi płytami mogły dysponować jedynie szkoły, albo osoby, które wyjeżdżały na zachód i miały pieniądze, aby je kupić (z pierwszego pobytu na zachodzie przywiozłam 30 płyt).
Dobrem luksusowym były magnetofony, a szczególnie taśma magnetofonowa. Trzeba było też znaleźć kogoś, kto odpowiednią płytę ma i zgodzi się, abyśmy mogli ją skopiować. Kopiowanie trwało tyle co nagranie + czas na wszelkie przygotowania, a poza tym gramofon i magnetofon musiały znaleźć się w tym samym miejscu, czyli albo trzeba było magnetofon pożyczyć, albo stawić się u posiadacza magnetofonu z płytą, a czasem i z gramofonem.
W szkołach były lekcje, na których słuchało się obowiązującej literatury, ale kiedy zaczęliśmy studia był to raczej wykład z przykładami fragmentów omawianych kompozycji. Oznaczało to, że otrzymany na początku roku zestaw obowiązujących nas do egzaminu utworów, należy opanować we własnym zakresie, a najpierw jakoś zdobyć nagrania i to w formie umożliwiającej przynajmniej kilkakrotne ich wysłuchanie. Zestaw był bardzo obszerny (ponad 100 utworów) i były to utwory kilku częściowe i inne niż te, które zawierały programy szkół podstawowych i średnich.
Na uczelni była bogata fonoteka i specjalne pokoje (kabiny NO), które zamawiało się na godziny, razem z repertuarem, którego chciało się wysłuchać. Przychodzili profesorowie, aby ze studentami posłuchać ich zarejestrowanych występów i omówić popełnione błędy, studenci dyrygentury, aby poćwiczyć dyrygowanie przerabianymi utworami, no i wszyscy inni, aby zapoznać się z przerabianą literaturą muzyczną.
My wpadliśmy na dodatkowy pomysł: za wspólne pieniądze zakupiliśmy zapas używanej taśmy radiowej, a w fonotece pełniliśmy dyżury i nie tylko słuchaliśmy odtwarzanych utworów, ale także, nagrywaliśmy je na prywatny magnetofon dla pozostałych kolegów. Kolejną trudność stanowiło słuchanie. Na naszym roku były tylko trzy osoby z Warszawy. Reszta mieszkała w akademikach i nawet mając w domu gramofon czy potrzebne płyty, nie miała jak z nich w tych warunkach korzystać.
Gramofony i magnetofony miał Witek Trenkler i ja, i one służyły do zapisu w fonotece (trzeba je było przynosić, a mój magnetofon kilka tygodni spędził na uczelni). Zapis został zduplikowany, a do nagrań dokopiowane nasze prywatne płyty, z potrzebnym repertuarem (tym zajmował się Witek). Do naszej grupy dołączył wydział I (kompozycja, teoria i dyrygentura), więcej było osób dyżurujących w fonotece, a więc szybciej szło nagrywanie, za to grupa słuchaczy, była także o kilka osób większa (razem ok. 12 osób).
W naszych obu domach odbywały się sesje osłuchowe, przy czym do mnie było daleko, a u Witka niewygodnie dla całej rodziny, bo pokoje były w amfiladzie. Ale nie można mieć wszystkiego. Koledzy przywozili chleb, masło, żółty ser, dżemy i herbatę i z tego powstawała sterta kanapek. Moja mama serwowała tony placków różnego autoramentu i w ten sposób w trakcie wielogodzinnych sesji nikt nie umarł z głodu.
Mieliśmy jeszcze jeden problem. Na reżyserii dźwięku jest wiele zajęć, w tym przedmioty ścisłe (matematyka, akustyka, elektronika itp.), które także wymagały nauki (brakowało nam książek), wzajemnego tłumaczenia i wykonywania odpowiedniej ilości zadań, aby na sprawdzianach robić to szybko. Stąd pomysł, aby wspólną naukę literatury muzycznej, połączyć z innymi wspólnymi naukami i zapożyczona z Polskiego Radia nazwa audycji Przy muzyce o sporcie, modyfikowana zależnie od sytuacji.
W późniejszych latach poszerzyliśmy ofertę programową o przedmioty obowiązujące także na I wydziale, np. o wojsko, do którego nie było żadnych podręczników, a jedynie notatki. Sprawa była szczególnie ważna, bo z powodu niezaliczenia tego przedmiotu, nawet Fryderyk Chopin mógłby wylecieć ze studiów i nikt by go nie miał szansy wybronić. Jakkolwiek by nie było, do dziś, kiedy się spotykamy, zawsze ktoś w końcu zapyta: a pamiętacie spotkania Przy muzyce o matematyce? Wiele się wtedy od was nauczyliśmy.
Cztery pierwsze semestry z literatury zaliczyliśmy bez większych problemów. Zajęcia prowadziła prof. Izabela Pacewicz. Wykłady były bardzo ciekawe, a literatura przyjemna w słuchaniu. Schody zaczęły się na III roku, kiedy zajęcia przejął prof. Witold Rudziński, a omawianym i odsłuchiwanym okresem stał się XX w. Przede wszystkim nikt wcześniej z nami nie omawiał, ani nie słuchał muzyki współczesnej, chociaż niektórzy (ja bardzo wybiórczo) mieli swoje ulubione utwory.
Płyty były jeszcze trudniejsze do zdobycia, a więc tym ważniejsze były dyżury w fonotece i cały nasz system wspólnej nauki. Ja dysponowałam tzw. Złotą serią Belli Bartoka i hitami Igora Strawińskiego, bo bardzo mi się to podobało, a stanowiło dużą część repertuaru na I semestr. Oznaczało to ogromną oszczędność mojego czasu, bo reszta oczywiście się wsłuchiwała, ale płyty udostępniłam, a może sama skopiowałam na taśmę. Skąd brałam te płyty?
Moi rodzice mieli swoje kilkudziesięcio płytowe zbiory, ale była to głównie muzyka operowa i taneczna. Sama kupowałam płyty za kieszonkowe z myślą o zajęciach z literatury muzycznej, chociaż były to również zespoły młodzieżowe i jazz (Modern jazz quartet). W każdej księgarni sprzedawano płyty gramofonowe i były stosunkowo tanie. W latach 70. na rogu Nowego Światu i Świętokrzyskiej otwarto piękny salon Polskich Nagrań. Zaczęto też produkować płyty na licencjach. Był komplet symfonii Beethovena, Abba, Afric Simone, Procol Harum itp. Były też księgarnie i sklepy płytowe bratnich krajów socjalistycznych, a więc cierpliwe odwiedzanie odpowiednich ośrodków kultury, zawsze owocowało różnymi znaleziskami.
Nie wiem, gdzie zdobyłam Pietruszkę z Leonardem Bersteinem, ale na tym utworze oparłam opracowanie muzyczne do filmu o twórcy manekinów, który to film, na egzaminie z Dźwięku w filmie bardzo się komisji podobał. Wizyty w sklepach z płytami przydały mi się już na egzaminach wstępnych, gdy prof. Antoni Karużas zapytał: jakich znam wydawców płyt na świecie? Wiadomo, że praktycznie to żadnych, ale dzięki okładkom płyt licencyjnych i płytom bratnich narodów mogłam taką listę jakoś sklecić.
Witold Rudziński uchodził za gawędziarza i prywatne rozmowy z nim były czystą przyjemnością. Poznałam go na egzaminach wstępnych, w lodziarni Iglo, gdzie leczyłam gardło pomiędzy egzaminami, bo zdawałam z ropną anginą w pełnym rozkwicie, chwilami tracąc głos. Od tamtej pory zawsze poświęcał mi chwilę, jeżeli tylko spotkaliśmy się gdzieś na korytarzu. Innymi słowy dobrze mnie rozpoznawał i pamiętał.
Natomiast wykłady profesora były jedną wielka klęską. Nudne i chaotyczne i do tego skupione na Strawińskim i Bartoku. W zaistniałej sytuacji praktycznie przestałam na nie chodzić, wykorzystując ten czas na dyżury w fonotece lub inne zajęcia, których mieliśmy pod dostatkiem. Zostało to niestety zauważone, a profesor nie uznał moich poprawnych odpowiedzi, twierdząc, że ściągałam, chociaż pisaliśmy egzamin w audytorium na 200 miejsc, a było nas kilkanaścioro.
Dwa tygodnie później, już w kilka osób pisaliśmy poprawkę, w niewielkiej sali 108. Nikt nie był chętny do siadania na pierwszej ławce, tuż przed nosem profesora. Mnie było w sumie wszystko jedno, a nawet okazało się to wielkim atutem. Płyty odtwarzano w fonotece, w sali były tylko głośniki, czyli nie było szans aby cokolwiek podejrzeć. Ja rozpoznawałam utwory w zasadzie po kilku taktach, często dopisując wykonawcę, jeżeli było to jakieś wyjątkowe wykonanie.
Wszystko co było w fonotece miałam dokładnie obejrzane i przesłuchane, a profesor dysponował tylko tym szkolnym zbiorem. Po kilku pytaniach, Rudziński zabrał moją kartkę i polecił poczekać na korytarzu. Minę miał nieprzeniknioną, ale co mogłam zrobić? Okazało się, że moja wiedza zrobiła na nim ogromne wrażenie. Przeprosił mnie za podejrzenia z pierwszego terminu. Powiedział, że moje nieobecności odebrał jako brak chęci do nauki, ale rozumie, że przy takiej wiedzy, to dla mnie ten przedmiot jest zbędny. Wstawił mi piątkę i najważniejsze – zwolnił z dalszych zajęć. Miałam się tylko pojawić po piątkowy wpis.
W ten sposób zostałam pozbawiona możliwości słuchania dodekafonistów i innej tego typu strasznej muzyki, ale chyba nie żałuję. Szczególnie że niezależnie od niego wspaniałe zajęcia z analizy i estetyki nagrań fonograficznych prowadził prof. Janusz Urbański i z nim z największą przyjemnością można było słuchać i omawiać Wozzecka Albana Berga, Joannę D’arc na stosie Arthura Honeggera, Peleasa i Melisandę Cloude Debussego i mnóstwa innych równie ważnych i ciekawych utworów, nie tylko współczesnych.
Moja wybiórcza lista zawierała też Sergiusza Prokofiewa, Skriabina, Rachmaninowa, Maurice Ravela, Tadeusza Bairda i Witolda Lutosławskiego, a nawet Ryszarda Straussa i oczywiście do tych utworów miałam dokupione płyty, których słuchałam bez ograniczeń i bez przymusu. A co do teorią. Wracam po wielokroć do Reszta jest hałasem Alexa Rossa i to są najlepsze wykłady jakie można sobie na temat muzyki współczesnej wyobrazić.
