Nagłe zastępstwo

You are currently viewing Nagłe zastępstwo

To marzenie i szansa, a czasem przyczyna pogłębionej klęski. Rzadko pewnie jest to brama szeroko otwarta do dożywotnich sukcesów, ale i o takich przypadkach się głównie mówi. No cóż, w tej sytuacji patronem wszystkich nagłych, powinien być skromny wiolonczelista Arturo, który raz danej do potrzymania batuty dyrygenckiej już nigdy z ręki nie wypuścił, stając się sławnym na cały świat i wielkim Toscaninim. Ja też dostałam swoją szansę, chociaż sukces może nie był aż tak spektakularny, ale nie była to też klęska.

Był rok 1976. Byłam na 4 roku studiów na wydziale reżyserii dźwięku (wtedy PWSM, obecnie UMFC) i był początek maja, albo ostatnie dni kwietnia. Od drzwi uczelni kolejne spotkane osoby przekazywały mi teatralnym szeptem: dziekan cię szuka. Profesor (wtedy docent) Jan Szmańda nie był przesadnie groźną osoba, był też moim profesorem przedmiotu głównego (Dźwięk w filmie), ja też nic specjalnie nie nabroiłam, ale oznaczało to szybką wizytę w dziekanacie, a to było wyzwanie nie lada. Dziekanat mieścił się na piętrze -1 i składał z dwóch pomieszczeń. Aby dotrzeć do dziekana, należało sforsować bunkier Schabowskiej. Pani Chabowska była od niepamiętnych czasów sekretarką na naszym wydziale i postrachem wszystkich (także profesorów). Szczupła, koścista, zawsze ubrana w zestaw spódniczka/bluzeczka, w różnych odcieniach szarości, racjonalna i systematyczna w ruchach, ale też pozbawiona funkcji życzliwość, a nawet uśmiech, jak robot. Prawdopodobnie super profesjonalna i obowiązkowa, ale też małomówna. Na wszystko z zasady odpowiadała NIE. Tak ją przynajmniej zapamiętałam, a musiałam odwiedzać dziekanat częściej niż inni bo, poprzedni dziekan był moim profesorem przedmiotu reżyseria muzyczna, a poza tym byłam przedstawicielem studentów w Radzie Wydziału. Wchodzę, a właściwie, przenikam przez drzwi starając nie odklejać się od ściany, aż tu nagle (jak w dobrym filmie) Schabowska uśmiechnięta rzuca się do mnie z okrzykiem: dobrze że jesteś, a to się dziekan ucieszy i wpycha mnie do pokoju dziekana.

Dalej wypadki potoczyły się już błyskawicznie. Halina Paszkowska, znany operator dźwięku filmów dokumentalnych (prywatnie zona redaktora Turskiego) musi wyjechać na dwa miesiące na zdjęcia do Londynu, a w Polsce zostawia film Kazimierza Karabasza, który ma zdjęcia raz, dwa razy w tygodniu po kilka godzin i są to zdjęcia uciekające i podpatrujące, wiadomo o nich czasem tylko na dzień wcześniej i nie można ich ruszyć nawet o godzinę, a więc nikt nie chce się podjąć, że przez dwa miesiące, będzie się tylko tym zajmował. No i to jest dla mnie propozycja, a właściwie, to profesor już się w moim imieniu zgodził, bo przecież dam radę. Na uczelni mam zielone światło, wszyscy wiedzą, że ratuję ludzkość i teraz najszybciej jak mogę mam jechać do WFDiF, bo tam w montażowni czeka na mnie Pan Kazimierz, którego przecież dobrze znam, bo jest naszym wykładowcą. Minę mam chyba kiepską, bo jeszcze słyszę. – Najważniejsza jest szybka decyzja, wszystko jedno zła czy dobra, bo wtedy masz 50% szans, a bez decyzji, nie masz szansy żadnej. Witamy w kosmosie.

Na miejscu (w Wytwórni jestem drugi, albo trzeci raz w życiu) okazuje się, że Pani Halina to już wyjechała, wszystko wie technik Todzia (Teodor Ławnikiewicz), zdjęcia są już jutro, a zajęć będę miała całkiem sporo: zdjęcia, przepisywanie materiału, udział w synchronizacji, projekcjach, spisywaniu tekstów i omawianiu. Czyli na Uczelni zielone światło nie wystarczy, muszę być traktowana jak pojazd uprzywilejowany, a właściwie R-ka z umierającym pacjentem. Sytuacja musi być kryzysowa. Dzwonimy do dziekana i okazuje się, że nie ma sprawy. Na dwa miesiące znikam z zajęć, a część egzaminów zdam po wakacjach (1 lipca wyjeżdżam do Szwecji, a bilet powrotny mam na 5 października i nic tu nie mogę i nie chcę zmienić).

Pod opieką Karabasza (spokojnie, dasz radę) szybko zwiedzam kolejne, ważne dla mnie miejsca i poznaję kolejnych ludzi. Na karuzeli było by spokojniej. Todzia, okazuje się być starszym człowiekiem, mówiącym z silnym wschodnim akcentem i będzie moją podporą i wiernym druhem, jeszcze przy kilku filmach. Spokojnie mówi damy radę, ale zaraz dowiaduję się, że sama mam prowadzić mikrofon i nagrywać jednocześnie, ale za to ma sprzęt, który był dotychczas używany, czyli nie muszę się martwić, a sprzęt akurat znam. Dobra nasza. Przez godzinę uczę się jak działa kamera 16mm z transfokatorem, a raczej co przy danym obiektywie widać w kadrze, zależnie od położenia mitycznej wajchy. To moje pierwsze widzenie z taką kamerą. Masakra. Im więcej osób zapewnia, że dam radę, tym robi się groźniej. Oni są zdesperowani, bo nie mają wyjścia i bardziej siebie pocieszają niż wierzą w mój sukces. Raczej liczą na cud jakiś. Jeszcze kilka godzin rozmów z Karabaszem, projekcja, przeglądanie materiałów w montażowni, żebym wiedziała, jak to wygląda i wieczorem docieram do domu w stanie ciężkiej histerii. Damy radę? Raczej: My z synowcem na czele i jakoś to będzie, jak mówi Sędzia w Panu Tadeuszu o pospolitym ruszeniu.

Nie wiem jak przetrwałam przedpołudnie, ale o 15.00 jestem w akademiku na Kazimierzowskiej. Film nosi roboczy tytuł Dwie (Przenikanie, 1978, dźwięk Halina Paszkowska i Małgorzata Jaworska) i jest zapisem historii dwóch wiejskich dziewczyn od egzaminów wstępnych na SGGW, przez problemy adaptacyjne w dużym mieście, akademik, problemy w nauce, aż po sukcesem zakończoną pierwszą sesję roczną. Właśnie kończy się pierwszy rok okresu zdjęciowego. Teraz nie robi się już takich filmów, obserwujących rozwój bohatera, bez ingerencji w jego działanie, przez długi czas, ale takim mistrzem jest właśnie Pan Kazimierz, a jego filmy Urodzeni w roku 1944 (1965), Rok Franka W. (1967), Sobota Grażyny A. i Jerzego T. (1969) należą do klasyki polskiego dokumentu i stanowią nieocenioną relację o minionych czasach. O naszym filmie powstała książka Cierpliwe oko (Kazimierz Karabasz, xx). Przez ok. 6 godzin siedzimy w trójkę (reżyser, operator Ewa Strzałka i ja) w kącie czteroosobowego pokoju. Dziewczęta rozmawiają, jedzą piorą, uczą się. Dzieje się niewiele, ale z każdej takiej sesji zostaje jakiś ślad. Pracuję na małym, zdjęciowym Neumanie. Ma charakterystykę nerki, a więc bez problemu odbiera głosy dwóch blisko siebie mówiących osób. To niezbędne, bo sytuacji nie można wypróbować, ani przewidzieć. Nagrywam na Nagrze i co 20 min. kończy mi się taśma, a więc zmieniam ją szybko na następną rolkę. Powodem do przerwania sesji może być koniec taśmy optycznej w kamerze, wyładowanie akumulatorów, albo baterii. Ja pracuję cały czas. Kamera włącza się na znak reżysera. Nie rozmawiamy. Staramy się być bezszelestni i rzeczywiście po godzinie, dziewczyny nas już nie zauważają. Jestem połączona z kamerą specjalnym kablem impulsowym, a więc słyszę włączenia i wyłączenia, widzę też na mierniku synchronizujące bieg obu urządzeń impulsy. Do domu docieram nieprzytomna i zaraz dzwoni reżyser. Odbywamy pierwszą z wielu nocnych godzinnych rozmów. Jest zadowolony. Nie zgłupiałam, wygląda na to, że sobie radzę, zobaczymy za kilka dni (po wywołaniu) materiału, a jutro mam przepisać dźwięk.

Zdjęcia odbywały się też na uczelni, a mój tata wykonał tajemniczą obudowę, która wyglądała jak urządzenie będące na wyposażeniu pracowni w których odbywały się egzaminy. Tak chowając mikrofony nagrałam całą sesję. Były też spotkania tylko dla dźwięku, które w studio radiowym akademika, czyli rozmowy, które z dziewczynami prowadził reżyser (podobnie jak ze mną) i to również niezauważona, nagrywałam. Uczestniczyłam we wszystkich projekcjach i wtedy omawialiśmy błędy i zastanawialiśmy się, jak następnym razem mam się w takiej sytuacji zachować. Będów na szczęście nie było dużo. Poza tym przy takiej ilości materiału, było sporo do wyboru, a często potrzebny był sam obraz i skondensowany komentarz z offu. To odkrycie bardzo mnie uspokoiło.

Myślę, że technologia naszej pracy niejednego współczesnego realizatora doprowadziła by szybko do popełnienia Harakiri/Sepuku (panowie), albo Jigai (panie), chociaż takiej techniki samobójstwa podobno uczy się od dziecka, czyli – nie macie państwo odpowiedniego przygotowania. W pierwszej fazie przepisywałam, z lekkim zapasem, tylko te fragmenty, które rejestrowała kamera, ściśle przestrzegając kolejności przepisywanych taśm i zapisując pierwsze kilka słów zarejestrowanych wspólnie. Pokazywał mi to miernik impulsów. Według tego asystentka montażystki synchronizowała ręcznie, czytając mówione słowa z ust bohaterów, obraz z dźwiękiem. Towarzyszyłam jej przy pracy, a to czego się nauczyłam, bardzo przydało mi się w całym zawodowym życiu, szczególnie, kiedy zostałam montażystką dźwięku. Następnie z asystentką reżysera spisywałyśmy (też ręcznie) cały nagrany tekst, zaznaczając te fragmenty do których jest obraz. Ja obsługiwałam Nagrę. Taśma była zbyt droga, a magnetofony kasetowe (widziałam taki w Szwecji rok wcześniej), zbyt niedostępne, żeby można było robić kopie. Spisywałyśmy też radiowe rozmowy. Po pewnym czasie tekst wracał do mnie, jako maszynopis, z zaznaczonymi fragmentami, które mam skopiować dla montażowni. Przy tej pracy na nauczyłam się robić szczegółowe notatki, bo jeżeli każda sesja 6h oznaczała 18 rolek taśmy, a rozmowa 5 lub 6, to można było się w tych regałach taśmy zakopać na całe życie, chyba, że był jakiś klucz do tych poszukiwań i wtedy go właśnie odkryłam. Każdą wolną chwile spędzałam w kącie montażowni, słuchając rozmów reżysera z montażystką (Lidia Zonn, prywatnie żona) lub przy kamerze, odkrywając różne nowe możliwości. Nie wszystko co robiłam należało do obowiązków operatora dźwięku, ale ja chciałam wiedzieć co robię i jakie jest miejsce w tej machinie, trybiku o imieniu Małgosia. To były bardzo intensywne dwa miesiące mojego życia. Także bezcenna lekcja, jakiej szczodrze udzielił mi Pan Kazimierz i zawsze będę nazywała go jednym z moich mistrzów. Zawodowo nigdy nie spotkaliśmy się przy większej robocie. Zawsze odnosiliśmy się do siebie z ogromną sympatią. Kilka tygodni temu moje biuro kontaktowało się z państwem Karabaszami, w sprawie audiodeskrycji, którą robimy do starych filmów dokumentalnych i wszyscy się serdecznie pozdrawialiśmy. Moja praca okazała się pożyteczna i bardzo się w filmie przydała, a ja dostałam przepustkę do Wytwórni, o którą wcale nie było tak łatwo, a pierwszego dnia po powrocie z wakacji odebrałam telefon od dysponenta operatorów dźwięku. – Już Pani wróciła? To mam taką propozycję…. Może nie jest to sukces, na miarę Toscaniniego, ale tak zaczęłam moją przygodę z filmem.

Kilka lat temu opracowywałam muzycznie, a moje studio robiło dźwięk do filmu o Panu Kazimierzu, który nakręcił A. Sapija. Reżyser filmów dokumentalnych, ale już z mojego pokolenia. Film nosił tytuł: W poszukiwaniu zwykłego człowieka, czyli obserwacje z planu dokumentalisty (2004).