Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest…

You are currently viewing Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest…

To tłumaczenie tytułu filmu Krzysztofa Zanussiego, który powstał w 1988 r. po angielsku – Wherever You Are, ale polski, zawsze był językiem bardziej wyrafinowanym, stąd ta komplikacja, która ma pokazać zagmatwanie. Mam wiele sentymentu do tego filmu, bo to moje pierwsze zawodowe spotkanie z dwoma mistrzami (Krzysztof Zanussi, Wojciech Kilar), które zaowocowało wieloletnią, owocną współpracą.

Przez lata, dyżurnym konsultantem muzycznym w filmach Krzysztofa Zanussiego, a także w większości filmów, w których swoje udziały miał Zespół TOR, była moja starsza koleżanka Małgosia Jaworska współpracująca z operatorem dźwięku Wiesią Dębińską. Wtedy zachorowała, a do problemów zdrowotnych dołączyły, jak to zawsze bywa także rodzinne. Nie byłam więc pierwszym wyborem, ale objęłam zastępstwo, polecona solidarnie przez Małgosię i Wiesię. W późniejszych latach, ilekroć Małgosia mogła pracować ja usuwałam się w cień (1990 Życie za życie, 1992, Dotknięcie ręki).

Takie zastępstwo było dla mnie wielkim wyróżnieniem, a więc na spotkanie leciałam jak na skrzydłach. Pan Krzysztof powitał mnie z atencją, ale jednocześnie zaraz dodał: liczyłem, że pani jest starsza. Masz babo placek. Nigdy nie wyglądałam przesadnie dorosło i były czasy, kiedy lepiej byłoby wyglądać starzej. Teraz wyglądam doroślej, ale i tak podaję swoją datę urodzenia z mściwym uśmiechem, bo zawsze panie, szczególnie moje rówieśniczki, próbują mnie zabić wzrokiem. No cóż, obciążenie genetyczne. Po mamusi.

Ale wtedy miałam 35 lat i byłam matką dwójki dzieci, więc trochę się speszyłam. Na szczęście tego dnia miałam na drugie mistrz ciętej riposty, więc odparowałam, że wystarczy trochę poczekać i w końcu starsza będę. Pośmieliśmy się, a sprawa mojego smarkatego wyglądu rozeszła się po kościach. Jakiś czas temu przypomniałam panu Krzysztofowi o tym wydarzeniu i wspólnie uznaliśmy, że tak jak zaplanował się stało. Zgodnie z jego życzeniem, jestem starsza, a więc spokojnie pracujemy dalej.

Film produkowali Gerhard Schmidt Production i Zespół Filmowy Tor, przy współudziale kilku innych producentów (Włochy, Niemcy, Holandia, Francja). Kręcony był w języku angielskim. Obsada była międzynarodowa i nawet do niewielkich ról przyjeżdżały na zdjęcia gwiazdy (Marcus Vogelbacher, Vadim Glovna, Giorgio Bonora). W filmie grali też Polacy (Andrzej Łapicki, Tadeusz Bradecki, Maja Komorowska, Aleksander Bardini, Andrzej Żarnecki, Hanna Skarżanka, Anna Milewska). Najważniejsze role: Juliana Castora, konsula Urugwaju, zagrał angielski aktor Julien Sands, a jego żonę Ninę, holenderka Renee Soutendijk.

Sands był już wtedy znany nawet u nas (Pola śmierci, Pokój z widokiem, Romans w orient Expressie, Harem), bo kilka filmów z nim dało się zobaczyć na VHS (ja widziałam Harem ze świetną rolą mojego ulubionego Omara Sharifa, którego poznałam przy okazji Biesów, reż. Andrzej Wajda, 1988). Pochodził z lordowskiej rodziny, ukończył wyjątkowe szkoły i po sukcesach w Wielkiej Brytanii, rozpoczynał karierę amerykańską. Już w pierwszych filmach partnerował Anthony Hopkinsowi, Jessice Gray, a o rolę w Wywiadzie z wampirem konkurował z Tomem Cruisem. Soutendijk grała w Ślepym trafie, czy Czwartym człowieku, czyli też była rozpoznawalna.

Rzecz działa się w kręgach dyplomatycznych w Warszawie, tuż przed wybuchem II wojny światowej. Odbywały się spotkania towarzyskie, rauty, polowania, wizyty w teatrach i ludzie o różnych fizjonomiach, wskazujących na ich różne narodowości nadawali opowieści prawdziwości. Jednocześnie, każdy z producentów zamieszanych w sprawę miał swój czytelny i namacalny udział w realizacji.

Dla mnie, najważniejsze było spotkanie z Milvą i kiedy niedawno rozniosła się wieść o jej śmierci, pomyślałam o cudownych godzinach, jakie razem spędziłyśmy. Milva grała byłą śpiewaczkę, żonę włoskiego dyplomaty, która upiwszy się na imprezie, śpiewa Habanerę, budząc niesmak i zgorszenie. Miała tę arię w repertuarze (mam jej płytę, z całkiem trzeźwym wykonaniem Habanery i bardzo ciekawym), a więc konsultant muzyczny nie do końca był jej potrzebny, natomiast towarzystwo i opieka, bardzo i mnie wydelegowano do tej pracy. Przyleciała samolotem z Włoch. Wcześniej uczesał ją jej własny fryzjer, a pomalowała własna makijażystka, czyli wylądowała w Warszawie gotowa do zdjęć, ale znacząco za wcześnie, bo był to samolot rejsowy. Od tego momentu zaczynała się moja rola.

Zdjęcia kręcono w muzeum myśliwskim w Łazienkach i była to scena nocna. Wcześniej ekipa pracowała w plenerze, ale my miałyśmy do dyspozycji przytulny pokój z miejscem do leżenia dla gwiazdy, kawą z ekspresu (w tych czasach w Polsce rarytas), wodą, sokami, kanapkami, ciastem i owocami. Milva była wysoką, szczupłą, bardzo zgrabną kobietą, o fascynujących rudych włosach (stąd La Rossa, czyli czerwona), których były nieprzebrane ilości. Przyjechała w czarnym overalu z aksamitu, co było super wygodne, ale też obnażyło by każdy błąd jej figury (gdyby takie błędy były) i w bajecznym futrze.

Była sławna na całym świecie, jej płyty od występu na początku lat 60. w San Remo, rozchodziły się jak świeże bułki (dziś wiemy, że sprzedała 173 albumy w ponad 80 milionach egzemplarzy). Śpiewała Brechta, grała w jego sztukach, miała w repertuarze arie operowe, pieśni włoskie, tanga Astora Pazzioli i tysiące przebojów. Wtedy, dobiegała pięćdziesiątki (rocznik 1939, dokładnie jak Pan Krzysztof Zanussi), ale miała niespożytą energię i pozytywny stosunek do świata. Była skromna, nie absorbująca i przy włoskim temperamencie, kompletnie zrelaksowana, ze spokojem czekała na swój występ. Zdawałam sobie sprawę, że jej dzień zaczął się bardzo wcześnie, miała za sobą długą podróż, ale nie okazywała zmęczenia. Makijaż musiał być pancerny, bo wyglądała mimo upływu godzin nieskazitelnie.

Siedziałyśmy w naszej dziurze (po włosku buco), gadając i zaśmiewając jak nastolatki. Tak zastał nas, bardzo zdziwiony pan Krzysztof, który jak tylko dotarł do muzeum, przyszedł się przywitać:

Świetnie się tu Panie bawią, czy przypadkiem nie są Panie w pracy?

– Ja w pracy jestem pijana i zachowuję się nieodpowiednio, a teraz ćwiczę.

Scenę nakręciliśmy błyskawicznie. Milva miała swój epizod precyzyjnie przygotowany, a więc zaprezentował jak ma być i tak było. Scenę nakręcono na 100% i dla niej pełna dyspozycja głosowa, bez względu na porę dnia i nocy, była oczywista. Nad ranem dojechałyśmy do hotelu. Umówiłam budzenie, śniadanie do pokoju i transport na lotnisko i tak się zakończył ten długi, ale niezwykle przyjemny czas, który do dziś wzbudza moje nostalgiczne wspomnienia. Oczywiście prace nad filmem trwały.

Akcja jednej ze scen, toczyła się w teatrze. Nie chcieliśmy śpiewu, ani kwestii aktorskich, żeby nie przeszkadzać w dialogu i miał być polski akcent, a więc Sylfidy. Materiał muzyczny utworu stanowiło początkowo (1907) pięć miniatur Fryderyka Chopina (Polonez A-dur op. 40 nr 1, Nokturn F-dur op. 15 nr 1, Mazurek cis-moll op. 50 nr 3, Walc cis-moll op. 64 nr 2, Tarantela As-dur op. 43), zorkiestrowanych przez Aleksandra Głazunowa, jako Tańce do muzyki Chopina z choreografią Michaiła Fokina i nigdy potem tej wersji nie wracano. Następne wersje choreograficzne (1908) nosiły tytuły Balet do muzyki Chopina, Reverie romantique, a po kolejnej zmianie Chopiniana i tak utwór wystawiono w Warszawie.

Tytuł Sylfidy (1909) nadał baletowi Siergiej Diagiliew, po kolejnych zmianach choreograficznych oraz tym razem, także instrumentacyjnych (Igor Strawiński, Nikołaj Czerepnin, Anatolij Ladow). Miniatur przygotowano osiem i częściowo uległy zmianie (Polonez A-dur op. 40 nr 1, Preludium A-dur op. 28 nr 7, Nokturn As-dur op. 32 nr 2, Walc Ges-dur op. 70 nr 1, Mazurek D-dur op. 33 nr 2, Mazurek C-dur op. 67 nr 3, Walc cis-moll op. 64 nr 2, Walc Es-dur op. 18). Od tamtej pory, pod nazwą Sylfidy, wystawiane są różne zestawy, choreografie i instrumentacje. W czasie gdy pracowaliśmy nad filmem, wszystkie były jeszcze chronione i to w zachodnich stowarzyszeniach.

Polska odpowiadała za prawa do muzyki, a więc musiałam coś wykombinować. Potrzeba jest na szczęście matką wynalazków, a więc wybraliśmy dwie miniatury, niechronionego Fryderyka Chopina, które dla nas opracował Zdzisław Szostak. Do nich przygotowano autorską choreografię i ubrano tancerki w charakterystyczne długie tuniki (tzw. paczka romantyczna). Muzykę nagraliśmy z Orkiestrą Filharmonii w Łodzi, a scenę nakręciliśmy w Teatrze Polskim w Warszawie. Tylko fachowcy rozpoznają, że to nie żadna wersja Sylfid, a fantazja filmowców. Zresztą my nic nie sugerujemy.

Ten film jest wyjątkowy dla mnie także z powodu muzyki Wojciecha Kilara. Czekało nas w przyszłości wiele wspólnych spotkań, aż po ostatnie rozmowy telefoniczne tuż przed śmiercią kompozytora. Pan Wojciech otrzymał film na kasecie VHS, a ja z reżyserem przygotowaliśmy szczegółowy opis scen, w których byśmy potrzebowali muzyki. Całość przesłałam pocztą i tak już było zawsze (kasety, płyty, nuty dla kopisty). Potem mieliśmy też fax, ale tylko do przesyłania listów i notatek.

Nagranie oczywiście poszło koncertowo, z moją koleżanką ze studiów Beatą Jankowską za konsoletą. Korzystając z miłej atmosfery zgłosiłam kilka uwag i próśb o modyfikacje w partyturze, wszystko kompozytor zaakceptował i orkiestra wykonała, a co najważniejsze bardzo się te moje pomysły przydały i odtąd słyszałam już zawsze od Pana Wojciecha, gdyby co, to ty sobie przecież poradzisz, ale też dostawałam dużo swobody i zgodę na realizację najbardziej szalonych pomysłów.

Ta muzyka ma jeszcze jedno, bardzo dla mnie ważne znaczenie. W trakcie choroby kompozytora, kiedy już wiedzieliśmy, że nie da rady dla nas nic napisać, opracowywałam na bazie jego muzyki Ciało obce (reż. Krzysztof Zanussi). Jeden z dwóch głównych tematów tego filmu oparłam na motywie Wherever You Are. Ta muzyka jest z jednej strony przepojona miłością, a z drugiej bólem. Jest dwoista, jak każda z naszych bohaterek, chociaż powód tego rozdwojenia jest inny. Przydał się także temat z polowania. Tym razem do tej muzyki rosyjska służba bezpieczeństwa urządza pościg za naszym bohaterem po ulicach Moskwy. Nowa instrumentację przygotował Bartek Gliniak.

Na nagranie pojechałam do Katowic (WOSPR) i tu odbyło się kolejne super spotkanie. Okazało się, że Wojciech Kilar, Zdzisław Szostak i inspektor orkiestry Antoni Feliks chodzili do jednej klasy. Przy herbacie wysłuchałam pierwszego z serii opowiadań o tym jak psocili, a potem mieliśmy już taką tradycję. Najwdzięczniejszym obiektem tych wygłupów okazał się kolega panów z klasy niżej, Krzysztof Penderecki. No cóż. Każdy ma takich kolegów na jakich zasługuje.