Studio Tonpress

You are currently viewing Studio Tonpress

Oficjalnie to była Krajowa Agencja Wydawnicza (KAW), a realnie hybryda zapewniająca intratne stanowiska rodzinom rządzących. Umocowanie było silne (żona Józefa Kępy z KC), bo powstała w latach 70. XX w. firma, stała się posiadaczem super nowoczesnego studia nagraniowego. Zwarzywszy, że na wszystko potrzebny był przydział dewiz, a zgody na zakupy nie dostawało w takim zakresie ani Polskie Radio, ani Polskie Nagrania, ani Wytwórnie Filmowe wzbudzało to zdziwienie.

Studio było zakamuflowane. Mieściło się w pawilonie, pomiędzy blokami z wielkiej płyty, na warszawskim Wawrzyszewie, pomiędzy ulicami Reymonta, Żeromskiego, Kasprowicza i Conrada. Dokładnie na ul. Petofiego 3. Na górze były sklepy. Studio zajmowało poziom zerowy i podziemie. Był fortepian, konsoleta Neve (taki Rolls Royce) i las mikrofonów. Można było nagrać zespół muzyczny, słuchowisko, lektorów. Była też kopiernia kaset magnetofonowych i magazyn.

W nowej Polsce pomieszczenia okazały się własnością spółdzielni mieszkaniowej od której je za bezcen wynajmowano. Sprzęt odkupił Antek Kopff i wynajem, już za rynkowe ceny, przez jakiś czas kontynuował. W magazynie powstało studio telewizyjne. Wreszcie sprzęt rozprzedał, bussines zamknął. Oczywiście po dawnym studio nie ma śladu, a Tonpress w 1997 r. zamknął księgi rachunkowe.

Pawilon był jednym z wielu rozrzuconych pomiędzy wieżowcami (w jednym z nich mieszkał Marek Dutkiewicz, Wojtek Trzciński i państwo Kukulscy, a tuż koło studia Zbyszek Łapiński, pianista Jacka Kaczmarskiego). Niczym się od innych nie wyróżniał. Zawsze były to sklepy na piętrze i dom kultury, szkoła osiedlowa dla klas 1 – 3 lub coś podobnego na parterze. Kilka pawilonów stanowiły przedszkola, była duża szkoła i place zabaw (z których korzystały moje dzieci). Domy w których mieszkały tysiące ludzi, były rozrzucone do dużym obszarze cywilizacyjnej pustyni. Osiedla było na tyle malownicze, że często gościli tu filmowcy (Filip z konopi reż. Józef Gębski, dialogi Maria Czubaszek) oraz autorzy raczkujących wtedy teledysków (Kult).

Specyfiką osiedla były (i są) przeciągi, bo zgodnie z przepisami, pomiędzy wysokimi domami trzeba zachować duże odległości. Lepiej było wybudować więcej bloków, ale niskich, tyle że władzy zależało na przytłoczeniu człowieka i defragmentacji społeczeństwa. W takim bloku nikt nie znał sąsiadów, bo jak zaprzyjaźnić się ze 150 rodzinami, lub z 300? Mieszkania były małe, chociaż byłam w kilku 4 czy 5 pokojowych, które tworzono z dwóch przylegających do siebie. Na ostatnich piętrach były suszarnie i pomieszczenia przyznawane na pracownie artystom. Tym ostatnim piętrem można było przechodzić z klatki do klatki nie opuszczając bloku.

Fonograficznie Tonpress wsławił się masowym wydawaniem singli (SM, S, DS., MAX) i czwórek (tzw. epek). Raz w tygodniu studio zajmowała młoda, dobrze zapowiadająca się, grupa rockowa. Dla wielu była to pierwsza wizyta w studio, dla niektórych początek kariery. Płyty (także LP) i kasety wydawano błyskawicznie, czego nie mogły spowodować inne wytwórnie. Były to nagrania własne oraz licencje zagraniczne. Wydano przynajmniej dwa tysiące pozycji. Znacznie oszczędniej wydawano CD, ale to już były nowe czasy i nowych nagrań nie robiono.

Studio Tonpress dla mnie było świetnym rozwiązaniem. W Radio najchętniej goszczono nas nocami. Tu mogłam umawiać nagrania nawet na cały dzień, a poza tym mieszkałam nieopodal (ul. Przybyszewskiego). Pomiędzy blokami było sprytne przejście, tylko dla pieszych. Samochód objeżdżał spory kawałek, bo jedyny wjazd na osiedle był od ul. Żeromskiego vis a vis bramy Cmentarza, a dalej, osiedlowymi utwardzanymi alejkami aż do parkingu pod drzwiami studia. Byłam tu częstym gościem przez całe lata 80. i część 90. Wtedy przeprowadziłam się już na Mokotów, a Polskie Radio uruchomiło budynek studyjny w kompleksie przy ul. Woronicza (obecnie wejście od ul. Modzelewskiego). Początkowo były to studia S 3 i S 4, ale ich możliwości przewyższały już wtedy Tonpress, a i studia oferowano nam nie tylko w godzinach nocnych.

Kilkanaście lat współpracy ze studiem na Wawrzyszewie oznacza mnóstwo przygód i wspomnień, z których chyba najbardziej spektakularna była realizacja playbacków do To tylko rock (reż. Paweł Karpiński 1983). Część nagrań udało nam się kupić gotowych (Classix Nouveaux, Lady Pank), ale dla części zespołów były to pierwsze doświadczenia (Dezerter, Rejestracja, Rubi, Śmierć kliniczna) i to od nas potem odkupywano nagrania. Pojawiali się przedstawiciele KAW, którzy od razu naszych młodych muzyków umawiali na swoje fonograficzne sesje.

Zamieszanie było ogromne. Za powodzenie całości przedsięwzięcia odpowiadałyśmy, z II kierownikiem produkcji Ewą Bek. Nagrania trwały kilka tygodni. Pracowaliśmy wolno. Muzycy częściowo okazali się licealistami i to z całej Polski. Chłopcy byli co najmniej niesforni. Ginęli z pociągów, głównie w ramach powrotów do domu, odwiedzali spożywczy nad studiem, upijali się piwem, odurzali jakimiś substancjami i często w takim stanie pakowałyśmy ich do pociągów. Przyjeżdżali na nagrania bez instrumentów, które potem przez kilka godzin próbowaliśmy dla nich wypożyczać. Stali zdziwieni i bezradni, jak to dzieci. Bez gitar, pałeczek, blach, perkusji, za to z pożal się Boże menadżerem, który przedstawił się np. jako Majonez.

Były to czasy bez telefonów komórkowych i z bardzo ograniczona ilością telefonów domowych, a więc wszystko to nie było łatwe. Wydzwaniali do nas rodzice, najpierw organizując podróż do nas, a potem usiłując odebrać wracające pociechy, których stan zwrotny anonsowałyśmy. Korzystałyśmy z telefonu w studio (w Radio była blokada uniemożliwiająca telefony na tzw. miasto), ale często także z mojego domowego aparatu. Wspomagał nas perkusista jazzowy, kiedyś związany z Mechem, Adam Lewandowski. Pożyczał swoje instrumenty i organizował instrumenty od kolegów, a na prośby realizatorów siadał do zestawu w studio, bo tylko tak można było perkusję zmikrofonizować.

Playbacki ratowaliśmy zawodowymi muzykami, bo to co świetnie nadawało się do Domu Kultury, czy na koncert w Jarocinie, na nagraniach obnażało nieporadność i katastrofalny brak umiejętności. Na szczęście i w studio i na zdjęciach występował nasz zespół Krzyk w składzie Marek Stefankiewicz, Arek Żak, Adam Lewandowski, Winiek Chróst. Marek był autorem piosenek, które śpiewały Krystyna Janda i Grażyna Trela-Stawska oraz muzyki ilustracyjnej do filmu. Tę część muzyki nagrywaliśmy w studiach radiowych.

Na zdjęciach naszym atutem było też zaprzyjaźnione ze mną Lady pank. Poza utworami zakupionym do filmu, miałam kopię całej ich płyty. Chłopcy zagrali na Torwarze mini recital, dzięki któremu udało się rozkręcić statystów (naszą filmową publiczność), a także nakręcić materiały, które wykorzystywaliśmy przy wszystkich możliwych okazjach, a nie tylko do występu Janka Borysewicza i jego kolegów. Znacznie lepiej szło na zdjęciach w Jarocinie, bo publiczność była prawdziwa i było jej więcej.

Największym wydarzeniem był występ brytyjskiej grupy Classix Nouveau z jej charyzmatycznym liderem Salem Solo. W tym czasie takie cuda się właściwie nie zdarzały. Polski film nie miał pieniędzy na występy zagranicznych gwiazd. W tym przypadku przeprowadzono transakcję wiązaną. Wykorzystano występ zespołu w Hali Gwardii w Warszawie. Uzyskano prawo do zarejestrowania fragmentów 3 wybranych piosenek i kilkunastu minut muzyki, a za to zespół otrzymał kopię zsynchronizowanych materiałów. Były to zdjęcia uciekające i ani ja, ani operator dźwięku (Marek Wronko) w operacji nie braliśmy udziału, co okazało się błędem, bo technologię nagrań opracowały osoby bez doświadczenia w kinematografii.

Pracowało 6 kamer, które miały wyznaczone zadania (plany ogólne, przebitki, portrety, plany dwójkowe itp.). Taśmy brakowało, a więc poza dwoma głównymi, które z przerwami, na zmianę kaset, zanotowały dozwoloną całość (w dużej części podwójnie), reszta kręciła tylko wybrane przez operatorów fragmenty (oczywiście bez dźwięku). W sumie mieliśmy ok. 30 – 40 minut materiału światłoczułego. Muzyka była rejestrowana na 16 śladowym magnetofonie analogowym, przywiezionym z radia (Sławomir Wesołowski, Mariusz Zabrodzki). Część sprzętu była zasilana prądem, część akumulatorami, niektóre kamery miały silniki sterowane kwarcem, ale inne nie. Nie było żadnej synchronizacji pomiędzy zapisem dźwięku i obrazu. Nie stosowano klapsów, ani żadnych pomocniczych informacji.

Taki materiał dostaliśmy do montażowni. Nad jego uzdatnieniem pracowałyśmy przez dwa tygodnie z Anią Skowrońską. Udało się scenę koncertu zmontować, co widać w filmie, ale części materiału nie można było, mimo starań, do siebie dopasować w żaden ludzki sposób. Zsynchronizowałyśmy ujęcia z głównych kamer i takie w których na podstawie widocznych rąk lub śpiewu można było domniemywać, który to utwór i która jego część lub które ewentualnie dawały wrażenie synchronu. Część ujęć pozbawiona sygnałów synchronizacyjnych nawet rozpoczynała się dobrze, ale w miarę upływu czasu obraz i dźwięk żyły już własnym życiem (różne zasilanie i brak stabilizacji kwarcowej). Wybrałyśmy neutralne ujęcia, które można było używać w miarę potrzeb. Po zmontowaniu sceny, próbowałyśmy jeszcze wyszukiwać w posiadanym materiale jakieś kawałki, którymi oszukiwałyśmy ewidentne braki. A przecież.

Można było cały sprzęt zasilić z tego samego źródła lub wypożyczyć tylko urządzenia sterowane kwarcem i nic by się nie rozjeżdżało. Z każdym operatorem wysłać człowieka z magnetofonem kasetowym, którego zadaniem byłoby wciskanie record w momencie uruchamiania kamery, a my te nagrania byśmy wykorzystały jako rodzaj pilota. A tak mnóstwo bezcennej taśmy światłoczułej od razu trafiło do kosza, bo nie było wiadomo czego dotyczą.

Opisaną powyżej metodę z ogromnym sukcesem zastosowaliśmy w filmie Koncert (reż. Michał Tarkowski, 1982), który był kinem off’owym na taśmie 16 mm. Dysponowaliśmy gotowymi nagraniami (Maanam) i własnymi rejestracjami z koncertów (operatorzy dźwięku Janusz Mendel, Jan Freda). Materiały, montażystki (Anna Wilska, Barbara Kraśnicka, Ewa Jaworska) zsynchronizowały bez mojej pomocy. Film był też szybciej gotów, a nocna projekcja w WFDiF, na której zabrakło miejsc siedzących na podłodze, w historycznej Sali D, przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Wtedy zobaczyłam też jedyny raz, kwiat muzycznego dziennikarstwa radiowej trójki w komplecie. Mimo problemów z cenzurą ostatecznie zezwolono na transfer kopii na 35 mm i film, chociaż w ograniczonym zakresie, ale został pokazany w prawdziwych kinach, a nie tylko w amatorskich DKF.