Pan Kleks

You are currently viewing Pan Kleks
Akademia Pana Kleksa, reż. Krzysztof Gradowski

Pierwszy film o Panu Kleksie zaczęto robić jak tylko pozwoliły na to reżimy Stanu wojennego (Akademia Pana Kleksa, na podstawie książki Jana Brzechwy, reż. Krzysztof Gradowski, 1984). Rzecz nie była prosta, a nawet nowatorska i wymagająca wielu eksperymentów. Film produkowano w WFF Łódź, najlepiej technologicznie i merytorycznie wyposażonej polskiej wytwórni filmowej. Większość ekipy stanowili Łodzianie. Dźwiękiem zajmował się mój ukochany wieloletni szef z czasów, gdy pracowałam jako asystent operatora dźwięku – Jerzy Blaszyński.

Jednak samodzielnie nie dało się rady zmierzyć się z tak dużym wyzwaniem. Stąd koprodukcja ZSRR, gdzie najczęściej wykonywano tzw. zdjęcia trickowe dla wszystkich demoludów. Poza tym to duży rynek, a więc bardzo zainteresowany filmami dla dzieci, których wiecznie brak. W czołówce jest też sporo nazwisk warszawskich fachowców, czyli i tu poszukiwano pomocy, lub inaczej, reżyser proponował współpracę specjalistom dobrze sobie znanym i zaufanym.

Przez lata Krzysztof Gradowski reżyserował filmy dokumentalne i był pracownikiem WFDiF w Warszawie. Ja wspominam Konsula i innych (1970) i Urodzonych w niedzielę (1968). Autorem dźwięku do Konsula, był nasz profesor Krzysztof Grabowski i dzięki temu mieliśmy na Uczelni komplet tzw. taśm wyjściowych, na których ćwiczyliśmy trudną sztukę miksowania filmów. Reżysera poznałam osobiście w 1983 r., kiedy z Ryszardem Sulewskim udźwiękawiał film Człowiek, który zatrzymał Anglię (o Janie Tomaszewskim), a ja pomagałam przy WFDiF – owskiej produkcji, jako asystent montażysty dźwięku.

Jego pierwszą pracą fabularną była nowelka Sprawa mydła w Obrazkach z życia (1975). Była to komedia, złożona z siedmiu opowiadań. Scenarzystą był Andrzej Kotkowski, a za materiał literacki posłużyły felietony Jerzego Urbana (Kibica), ukazujące się w Kulisach. Tym razem autorem dźwięku był Nikodem Wołk-Łaniewski, a te nowelki wyreżyserowane przez wtedy młodych twórców (Agnieszka Holland, Jerzy Domaradzki, Feliks Falk, Jerzy Obłamski, Barbara Sass – Zdort, Krzysztof Gradowski i Andrzej Kotkowski) także były dla nas materiałem do ćwiczenia zgrań i udźwiękowień.

Krzysztof Gradowski robił też filmy animowane, dla Studia Miniatur Filmowych a był to okres w którym Polska szkoła animacji była niezwykle nowatorska i znana na świecie. Nic więc dziwnego, że o pomoc w tak trudnym projekcie poprosił Bogdana Mazurka ze Studia Eksperymentalnego PR, który przygotował niesamowite dźwięki i Ryszarda Sulewskiego, a animacje wykonywało Studio Miniatur. Miał też swojego ulubionego kompozytora Andrzeja Korzyńskiego z którym współpracował od lat przy wszystkich małych formach.

Gdy powstawał pierwszy Kleks, byłam jeszcze nominalnie asystentką Rysia Sulewskiego, chociaż miałam status samodzielnego montażysty, a przede wszystkim etatowego konsultanta muzycznego WFDiF dla filmów fabularnych. Pomagałam szefowi przy produkcjach WFDiF, a przede wszystkim przy PKF i robiłam swoje projekty. Najważniejsze było to, że mieliśmy wspólną montażownię (jeszcze z Tatianą Kamińską), którą dzieliliśmy się na dni lub godziny. W ten sposób los zetknął mnie z pierwszym Kleksem, bo szef nad nim pracował. W filmie były już napisane przed zdjęciami piosenki i bardzo mi się podobały.

W tym czasie pracowałam z Andrzejem Korzyńskim przy innych filmach, a więc siłą rzeczy rozmawialiśmy i o Kleksie i o piosenkach. Płyta wydana przez Polton wyszła na początku grudnia, a ja dostałam od kompozytora jeszcze ciepły egzemplarz na prezent urodzinowy dla córki. Dziecko było zachwycone i zanim poszłyśmy do kina oczywiście wszystkie piosenki miało opanowane na blachę. Szczególnie, że w większości powstały do tekstów Jana Brzechwy (Kaczka dziwaczka, Leń, Psie smutki, Jak rozmawiać trzeba z psem, Zoo, Kwoka). Pozostałe teksty napisał Krzysztof Gradowski, ale były w podobnym stylu i także łatwo wpadały w ucho (np. Pożegnanie z bajką w wykonaniu Zdzisławy Sośnickiej).

Akademia Pana Kleksa odniosła ogromny sukces. Film obejrzało 14 milionów widzów (suma widzów pierwszej i drugiej części, osobno to 8 i 6 mln). Od reżysera wiem, że udało się sprzedać film do NRD, a w konsekwencji, film zawojował cały rynek niemieckojęzyczny, no i oczywiście ZSRR pokazywało film na swoim terenie. Były to zresztą dwa filmy (Przygody Księcia Mateusza i Tajemnica golarza Filipa), każdy o czasie trwania 80 minut, więc do kina chodziło się dwa razy. Gwiazdą filmu był Piotr Fronczewski, który dożywotnio pozostał dla wielu sympatyków Panem Kleksem.

Druga część przygód (1986) nosiła tytuł Podróże Pana Kleksa i znowu były to dwa 80 min. filmy (Wysłannicy Bajdocji i Wyspa wynalazków). Scenariusz powstał na bazie kolejnej powieści Jana Brzechwy, ale dość daleko odszedł od pierwowzoru. Tym razem byłam konsultantem muzycznym filmu, a pomagała mi Zosia Grudzińska. Ostatecznie ona film kończyła (muzyka ilustracyjna), bo ja najpierw leżałam w zagrożonej ciąży, a potem urodziłam syna. Film nie powtórzył sukcesu frekwencyjnego Akademii, ale i tak obejrzało go blisko 9 mln widzów (to znowu suma obu części), co dało mu 6 pozycję wśród najbardziej oglądanych filmów dziesięciolecia.

Dalej korzystano z usług ZSRR, Studia Miniatur Filmowych i Bogdana Mazurka. Nowością były pierwsze przenośne syntezatory (Yamaha DX7 i Roland XP50), którymi dysponował kompozytor, więc spektrum dźwięków dziwnych, jakie mogliśmy produkować bardzo się poszerzyło. Film dostał znacznie większy budżet, co spowodowało, że także wkład ZSRR był tym razem większy. Zdjęcia kręcono w Armenii, na Krymie, na Kaukazie, a więc były to prawdziwe, dalekie podróże. Na planie korzystano też z komputera graficznego Olivetti M24, który wtedy był prawdziwą nowością.

Tym razem tekstów Jan Brzechwy było mniej (Wielbłąd i hiena, Kiedy siły swe podwajasz, Piosenka o korsarzu pale monie), a słowa do piosenek pisał reżyser (Meluzyna, Paj Hi Wo, Cała naprzód, Z poradnika młodego zielarza, Salem Alejkum, Podróż w krainę basni). Nadal były bardzo to nośne piosenki i stały się przebojami, szczególnie, że śpiewały je Edyta Gepert, Zdzisława Sośnicka czy Małgorzata Ostrowska. Płytę z piosenkami wydał oczywiście Polton.

Z okresu mojej pracy przy filmie wspominam dwa wydarzenia. Przede wszystkim podroż do Łodzi. Początek zimy 1983/84 był wyjątkowo mroźny, a w pociągach panował duży tłok. Jechaliśmy we czwórkę (kierownik produkcji Leon Warecki, scenograf Przemek Lewandowski, operator obrazu Włodek Głodek i ja). Włodek wsiadł do pustego pociągu na dworcu Warszawa Wschodnia i zajął cały przedział, a my dosiedliśmy się na dworcu Warszawa Centralna. Pomysł udał się znakomicie z jednym wyjątkiem. Był to jedyny w całym składzie wagon, w którym zepsuło się ogrzewanie.

Dość mocno zmarzliśmy, chociaż elegancko ubrany Leon podśmiewywał się początkowo z mojego narciarskiego kombinezonu, butów po nartach, kurtki z futrzanych pokrowców samochodowych, którą sama uszyłam oraz czapki z pomponem i wielkiego wełnianego szala, także mojej produkcji. Takie były czasy. Może nie byłam wytworna, ale na pewno przygotowana na ekstremalne warunki pogodowe. Jeszcze mniej do śmiechu było w Łodzi, bo w WFF wysiadło ogrzewanie, a więc wszyscy zazdrościli mi kompletu ciepłej odzieży. Tak naprawdę przywiozłam spódnicę, w której miałam zamiar paradować po Fabryce snów, ale wobec panującej temperatury, elegancki strój okazał się nieaktualny.

Rozbiegliśmy się do swoich zajęć. Ja przywiozłam taśmy z playbackami, które musiałam przygotować w montażowni do odtwarzania na planie. Piosenkę przepisywało się trzy razy na taśmę 35 mm. Jedna wersja pozostawała w całości. Z dwóch produkowało się utwór w kawałkach, ale z zakładkami, tak, żeby broń Boże żaden fragmencik nie pozostał nie zapisany na taśmie filmowej. Gotową całość przepisywało się na Nagrę z pilot tonem.

Przemek walczył z brakami materiałowymi, a scenografia zamiast budować dekoracje, zajmowała się sklejaniem sklejki 3 i 4 mm w kilkuwarstwową sklejkę 20 mm, bo taka była potrzebna. Pierwszy swoje zajęcia skończył Włodek i został wysłany na dworzec, celem zajęcia dla nas przedziału. Wywiązał się znakomicie, przedział był, ale okazało się, że znowu jesteśmy w wagonie bez ogrzewania, bo to był ten sam pociąg i nikt go przez cały dzień nie naprawił. Do Warszawy dojechaliśmy jak sople lodu, no może ja trochę od chłopaków zmarzłam mniej. Moje buty miały grube podeszwy, a szalik świetnie wspomagał rękawiczki, więc i ręce nie zmarzły mi całkiem.

Wyjazd do Łodzi poprzedziły długotrwałe nagrania piosenek. Naszym studiem był Tonpress (ul. Petofiego na dalekich Bielanach), nagrywaliśmy kolejno warstwy instrumentalne, do nich dogrywaliśmy solistów, a więc nieustająco organizowałam wyprawy na peryferie. Ja akurat mieszkałam niedaleko, ale dla reszty była to długa droga. Najweselsza okazała się przygoda z nagraniem chóru. Poprosiłam o przygotowanie zespołu chłopięcego, twórcę Gawędy Andrzeja Kieruzalskiego, który był zaprzyjaźniony ze mną i z reżyserem (film dokumentalny Akademia druha Kieruzalskiego, reż. Krzysztof Gradowski, 1978), a więc przystał na pomysł z radością.

Po chór wysłaliśmy autokar, który miał czekać pod studiem, a następnie odwieźć chłopców do centrum. Roboty było dużo, więc chociaż chłopcy pracowali sprawnie, trwało to kilka godzin (uprzedzaliśmy). Dzieci miały kanapki, my serwowaliśmy herbatę. Oczywiście nie do zaśpiewania okazała się piosenka Salem Alejkum, bo po tekście:

Salem Alejkum, Salem Alejkum profesorze

Każde dziecko, każde dziecko ci pomoże (cipą orze)

zespół solidarnie dusił się ze śmiechu, więc może było trochę dłużej niż planowaliśmy, bo trzeba było zrobić przerwę, żeby chór się wyśmiał i opanował. Ale tym bardziej chłopcy byli zmęczeni, a godzina zrobiła się późna. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że autokaru nie ma. Pan kierowca uznał (jak ustalono następnego dnia w bazie), że go wystawiliśmy do wiatru, a on został w ciemną noc sam na tym wygwizdowie i pojechał do bazy. Awantura była straszna, ale dopiero następnego dnia, bo były to czasy, w których telefony nie były stałym wyposażeniem, a istnienia komórek, nikt nawet nie przewidywał. Pod studiem zrobiło się nerwowo, bo mieliśmy tylko trzy prywatne samochody osobowe. Zimnej krwi nie stracił druh Kieruzalski: Ufo porwało autobus. Chłopaki ogarnąć się. Tam daleko widać tramwaje i autobusy, państwo się nie martwią. Coś musi jechać do centrum. Dojedziemy komunikacją miejską.

Z Andrzejem Kieruzalskim pracowałam wielokrotnie, ale kiedy w 2017 r. przeczytałam, że w wieku 89 lat odszedł dyrygować chórem niebiańskim, od razu przypomniałam sobie tamto zdarzenie, chociaż minęło od nagrania ponad trzydzieści lat.