Kobieta, która zniknęła

You are currently viewing Kobieta, która zniknęła
Muzeum Narodowe - WAJDA

Minęło kilka miesięcy, zanim udało mi się zebrać myśli i zracjonalizować wrażenia z krakowskiej wystawy WAJDA. To wielkie i wspaniałe przedsięwzięcie, a jadąc na Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie od razu zawczasu zaplanowałam sobie poranną, kilkugodzinną wycieczkę do Muzeum Narodowego i zakupiłam bilety, aby mieć jak najwięcej czasu na delektowanie się tym co tam zobaczę. Znajomi, którzy wystawę widzieli wcześniej uprzedzali, że materiał jest ogromny, a ja mogłam zrewanżować się historią, którą Krystyna Zachwatowicz opowiedziała nam w czasie pobytu w Paryżu, na zgraniu Pana Tadeusza.

Siedzieliśmy całą dźwiękowa ekipą z Panią Krystyną i Panem Andrzejem, w najstarszej restauracji paryskiej (założonej w 1686), słynnej Café Procope, na rue de L’Ancienne Comédie 13, położonej w Saint-Germain des Prés. To świetny adres i gdyby nie zaproszenie reżysera nie było by nas na taką kolację stać. Oczywiście kiedy kawiarnię otwierano nie było to miejsce tak ekskluzywne i głównie serwowano kawę oraz sorbety. Teraz, to co innego. Szlachectwo zobowiązuje, a więc jest niezwykle wystawnie i wbrew nazwie jest to po prostu elegancka restauracja.

Kawiarnię założył Francesco Procopio Cutò lub jak niektórzy twierdzą dei Coltelli. Sycylijczyk z Palermo, kucharz. Jak się już w Paryżu zadomowił nazywał się François Procope (od 1702). Zaczynał karierę jako pomocnik w kiosku sprzedającym lemoniadę i prawdopodobnie kawę, na rue de Tournon. Jego szef, Ormianin o imieniu Pascal próbował także otworzyć kawiarnię, ale się nie udało, więc po niepowodzeniu wyjechał do Londynu zostawiając pomocnika z kioskiem, czy jak kto woli zwykłym stojakiem (la loge de la limonade).

Pomocnik już jako szef zmienił lokalizację na obecną, a potem biznes rozwinął, kupując łaźnię w której urządził Butik pod znakiem Świętego Całunu Turyńskiego. Kawa była wtedy napojem nowym, egzotycznym. Podawali ją w porcelanie kelnerzy ubrani w stroje ormiańskie. W 1689 r. po drugiej stronie ulicy swoją siedzibę znalazł teatr, słynna Comédie Française i od tego momentu kawiarnia stała się lokalem bardzo modnym wśród elit różnej maści. Zmieniając nazwisko Sycylijczyk przemianował także swój lokal na Cafe Procope i tak zostało do dziś.

W XVII w. bywał w niej Molier. Tu w XVIII spotykali się encyklopedyści (Denis Diderot, Jean Jacques Rousseau, Voltaire, który do dziś ma tu swój stolik, a może raczej biurko). Tu podobno powstała słynna encyklopedia. Voltaire był szczególnie oczekiwanym gościem, bo wypijał dziennie nawet 40 kaw. Do tego mieszał je z czekoladą. Bardzo polubił też lody, a do historii przeszło jego zdanie: Lody są znakomite, szkoda, że nie są nielegalne. Na budynku koło drzwi jest nawet napis Caféà la Voltaire.

Potem bywali tu przywódcy francuskiej rewolucji (Georges Danton, Jean Paul Marat, Maximilian de Robespierre) i tu prezentowano po raz pierwszy czapkę frygijską – symbol wolności. Bywał Beniamin Franklin (jest tabliczka) i Thomas Jefferson. Andrzej Wajda kręcił w niej sceny do Dantona, a w sali w której zarezerwowano dla nas stół, ścianę zdobiło przypominające tamte czasy malowidło i podpisy pozostawiane przez co szacowniejszych gości.

Podobno w XIX w. zwykli wpadać tu Alfred de Musset, Honoré Balzak, Franciszek Liszt, George Sand i Fryderyk Chopin, Gustave Planche, ale nie jest to nadmiernie upamiętnione, chociaż lokal zachowuje swój historyczny wystrój. Była też przerwa w działalności od 1872 r. do lat 20. XX w. Nieruchomość kupiła Baronne Thénard i wynajęła Théo Bellefonds, który próbował prowadzić klub artysty oraz czasopismo, co zakończyło się niepowodzeniem. Potem podejmowano różne próby. Była Restaurant Procope, kawiarnia Au Grand Soleil, aż wreszcie powrócono do oryginalnej nazwy, zdając sobie sprawę, że jest to walor marketingowy, którego nie można zaniedbywać. W latach 1988/1989 lokal wyremontowano i przywrócono dawny wystrój: kryształowe żyrandole i ściany w pompejskiej czerwieni. Pojawiły się XVIII w. portrety i kelnerzy w uniformach stylizowanych na mundury z czasów rewolucji.


Tematem naszej rozmowy były historyczne pamiątki i pozostałości po sławnych i prominentnych osobach, które tak chętnie oglądamy wystawione w różnych miejscach publicznych z nimi związanych. A raczej ich brak, bo każde takie miejsce próbuje mieć cokolwiek, aby podnieść swoją atrakcyjność. Ten niedobór doskwiera nawet kościołowi, który aby zdobyć relikwie, ciała ludzi przez siebie uznanych za świętych, dzieli prawie na plasterki i potem w jednym kościele jest serce, w innym palec, a w jeszcze innym już tylko drabina, która się świętemu śniła. Bardzo byliśmy swoimi wizjami rozbawieni.

Wtedy Pani Krystyna opowiedziała o telefonie, który odebrała w trakcie przygotowań do wyjazdu na uroczystość przyznania Andrzejowi Wajdzie Legii Honorowej (IV klasy, czyli oficera) w 1982 r. Aby order odebrać trzeba było przyjść odpowiednio ubranym, a także z paradną białą bronią, w którą trzeba się było samodzielnie zaopatrzyć na tę okazję. Wszystko według szczegółowej instrukcji, bo jest to order wyjątkowej klasy. W Polsce czasy były ciężkie, czyli niczego nie było. Pani Krystyna próbowała coś zorganizować, a najlepiej pożyczyć, bo były to także niemałe koszty. W tym celu nękała różnych znajomych, głównie scenografów i kostiumologów z filmu, telewizji i teatru. Aż tu dzwoni do niej Maciej Putowski, znakomity scenograf (pracował przy Ziemi obiecanej), z pretensjami, a właściwie awanturą: Ty nic nie pożyczaj, wszystko trzeba kupić i to w dobrym gatunku. Andrzej jest wielkim człowiekiem, naszą duma narodową i jak umrze będziemy potrzebowali po nim dużo pamiątek. Pamiętaj o tym i zbieraj.

Rozbawiło nas to jeszcze bardziej. Pan Andrzej w czasie, kiedy odbyła się ta rozmowa miał 56 lat i na tamten świat raczej się nie wybierał. W czasie naszego spotkania miał lat 73, ale niesiony sukcesem Pana Tadeusza, wyglądał młodziej niż przy poprzednich filmach. Jeżeli o nim myślę, to widzę go właśnie takiego, uśmiechniętego, w stalowo niebieskim, jasnym garniturze. Byliśmy w Paryżu w marcu, ale kwitły żonkile i tulipany na wszystkich trawnikach, a my porzuciliśmy nasze kurtki i płaszcze na rzecz marynarek i żakietów. Czuł się też świetnie i przesiedział z nami wtedy pół nocy. To akurat było złudne, bo przecież, kilka miesięcy później, w październiku, zamiast na premierze Pana Tadeusza, wylądował w krakowskim szpitalu na operacji bajpassów.

Przypomniałam sobie tamten wieczór w kontekście rozmiaru krakowskiej wystawy, który dobitnie świadczył, że pamiątki jakieś zostały i to nawet dużo. Może to zasługa Maćka i telefonicznej reprymendy? Tym bardziej musiałam pójść, skoro nadarzała się okazja i wszystko sama sprawdzić. Kiedyś miałam rozetkę kardamonu na pamiątkę tamtej kolacji, ale gdzieś przepadła.

Wystawę przygotowali dr hab. Rafał Syska, Kamila Hyska i dr hab. Tomasz Wójcik. I było to bardzo ciekawe, niekonwencjonalne przedsięwzięcie. Przede wszystkim multimedialne i różnorodne, ale też opierające się na pozostawionych przez Andrzeja Wajdę scenariuszach, zapiskach, szkicach. Kto pracował z mistrzem wie, że w każdej sytuacji i w każdym momencie coś notował, a najczęściej rysował. Czasem wydawał się być tym całkowicie pochłonięty, ale nie. Rysowanie pomagało mu się skoncentrować i zawsze we właściwym momencie odzywał się, a uwagi świadczyły o tym jak pilnie słuchał i obserwował to, co się dzieje. Rysował w szkicowniku, na swoim egzemplarzu scenariusza, a więc te rysunki nigdzie nie pozostawały, chociaż mogliśmy je oglądać.

Te niezwykle osobiste pozostałości uzupełniono o dokumenty produkcyjne, projekty kostiumów, scenografii, czy zapiski cenzorskie. Były fotosy, ale i całe sceny z filmów, które w spokoju można było nawet kilka razy obejrzeć. Te które pozostały w naszej pamięci i takie całkiem zapomniane. Co niezwykłe były też zapisy spektakli teatralnych, które siłą rzeczy zasięg mają mniejszy i dla mnie stanowiły część wystawy całkiem nieznaną, bo były to głównie spektakle z teatrów krakowskich. Całość podzielono na dziewięć części, z czego dwie stanowiły jakby mini kino i mini widownię teatru, chociaż także w innych miejscach pojawiały się elementy audiowizualne. Była też ściana z portretami najbliższych współpracowników i z największą radością wypatrzyłam zdjęcie Wiesi Dębińskiej, mojej starszej koleżanki, która realizowała dźwięk do wielu tych najstarszych filmów. Bo też były to głównie zdjęcia tego najstarszego pokolenia realizatorów.

Oczywiście dla mnie taka wystawa to nie tylko obserwacja i oglądanie, ale także wielkie emocje, związane z filmami i przedsięwzięciami przy których pracowałam. Większość się na wystawie pojawiła, choć nie zawsze tak jak ja je zapamiętałam. Może także inaczej w swojej pamięci miał je zachowane Andrzej Wajda, bo przecież było to osobiste spojrzenie twórców na materiały, którymi dysponowali i chwała im za to, bo podjęli szalone wyzwanie i wyszli z niego zwycięsko.

Zwiedzanie ekspozycji zajęło mi ponad trzy godziny i może nie powinnam jej zwiedzać wolniej, ale na pewno mogłaby przyjęć przynajmniej jeszcze raz. Na to niestety możliwości nie było, ale wychodziłam z wrażeniem pewnego niedosytu. To nie koniec świata, pewnie będą następne wystawy, ułożone według innego motywu przewodniego i powoli to naczynie pamięci będzie się pięknie wypełniać.

Natomiast po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że jeden brak był wyjątkowo dla mnie odczuwalny, choć w pierwszej chwili nie nazwany. W życiu reżysera była pewna kobieta. Jego żoną była krótko (1967– 969), ale jest wybitną i popularną aktorką i wystąpiła w trzech jego filmach (Samson, Popioły i Wszystko na sprzedaż). Dwa ostatnie były mocno na wystawie eksponowane, pokazywano fotosy oraz fragmenty, były opisy i sporo informacji. Jak to się mogło stać, jak to się udało, że nigdzie nie mignęła twarz, a nawet sylwetka osoby, która w obu tych filmach zagrała główne role?