Uciekinier

You are currently viewing Uciekinier
Powodzenia, żołnierzyku. Bonne Chance Frenchie, reż. Alain Bonnot

Mówi się: obyś żył w ciekawych czasach i zdania są podzielone, czy to serdeczność, czy może przekleństwo. Żyjemy wystarczająco długo, aby nasze życie było urozmaicone i nie ma co liczyć, że kiedy sytuacja się jakoś ustabilizuje to tak już będzie wiecznie. Na szczęście także sytuacje niekomfortowe przemijają i świat robi się lepszy, chociaż nie zawsze dzieje się to od razu, bez dodatkowych atrakcji i też nie na zawsze. Takie przeżycia ma każde pokolenie.

Przełom w roku 1989

Dla mnie i moich rówieśników niewątpliwie taką całkowitą przemianą życiową był rok 1989, szczególnie, ze byliśmy w okolicach 40., a więc w najbardziej twórczym i intensywnym okresie naszego życia. Dotyczyło to życia prywatnego, ale jak się okazało jeszcze bardziej zawodowego. Począwszy od 1980 r. właściwie nie było zakupów sprzętu. Później nowy sprzęt pojawiał się głównie w TVP, ale każdy dział kupował go według własnego uznania, a więc często były to rzeczy kompletnie niekompatybilne. Nie docierała też wiedza fachowa: książki, czasopisma, wystąpienia naukowe.

Wszyscy byliśmy przez kilka lat odcięci od tego co działo się w krajach przodujących technologicznie, a więc wielki rozwój, który nastąpił po wygranych w czerwcu wyborach, siłą rzeczy odbywał się trochę po omacku, a na pewno nie systematycznie. Firmy państwowe dostały pieniądze na zakupy, ale nie dysponowały specjalistami, którzy by zoptymalizowali ich wykorzystanie (łódzkie wytwórnie filmowe). Nie były też przygotowane na konkurencję i zmniejszenie produkcji, bo dotychczas pracę im zlecano i zapewniano.

Powstające jak grzyby po deszczu firmy prywatne, zakupy robiły sensowniej, ale zazwyczaj zajmowały się małymi wycinkami zadań, za to masowo do nich odchodzili najlepsi, zatrudniani w firmach państwowych, specjaliści, którym zapewniano intensywne szkolenia, a nawet ekspresową naukę języków. Tych, co zostali w państwowych molochach, przyuczano do obsługi sprzętu, ale ich świadomość technologiczna była niewielka. To owocowało mnóstwem źle podejmowanych decyzji i pomyłek.

Już w drugiej połowie lat 80. w Polsce pojawili się zachodni producenci, który korzystając z naszych usług, nawet kosztem pewnej niewygody, mogli za posiadane budżety zrobić znacznie więcej. Wysoko oceniano naszą klasyczną wiedzę i fachowość, a honoraria jakie wypłacano, były porównywalnie niższe. Dla nas współpraca była korzystna, bo z jednej strony były to jednak honoraria powiększone, a częstą atrakcją były wyjazdy zagraniczne, wypłacane diety i inne bonusy (związki zawodowe, np. we Francji nie udzielały zgody na nasze oficjalne zatrudnianie).

Serial Bonne chance Frenchie (Powodzenia, żołnierzyku)

Jedną z takich produkcji był francusko, niemiecko, angielsko, polski serial Bonne chance Frenchie, nazywany przez nas Uciekinierem, przy którym miałam okazję pracować. Ekipa była mieszana, polsko-francuska, a więc na planie pojawiły się francuskie związki zawodowe i zadbały także o nasz czas pracy, nadgodziny i catering. Jedna z bohaterek była piosenkarką, więc bywałam z tej okazji na planie.

Niezwykle skomplikowana była scena z orkiestrą, a w czasie występu trwał pościg po estradzie. Kręciliśmy ją w Teatrze Komedia, gdzie przygotowano fosę (kanał) dla orkiestry, ale muzycy i stojący tyłem dyrygent byli dobrze widoczni. Film opowiadał o końcu II wojny światowej, więc dokładana musiała być i charakteryzacja i stroje. Z tego powodu ja ze swoim ok. 30 osobowym zespołem stawiłam się na planie o 5.00. Każdy dostał dwie duże bułki, jedną z szynką, drugą z serem i były dostępne napoje: kawa. herbata, woda.

Plan pracy był szczegółowo rozpisany według czasu i właściwie wszystko odbywało się planowo. Jednak inscenizacja dużego epizodu, z precyzyjnie prowadzoną akcją ucieczki, reakcjami muzyków i widzów i ruchomą, jeżdżącą na wysięgniku kamerą, okazała się bardzo trudna do zsynchronizowania. Kiedy do końca pracy nad ujęciem zostało 15 minut, producent zwrócił się do ekipy z pytaniem, czy wyrazimy zgodę, aby ten czas przedłużyć o kolejne 15 minut. Potem jest przerwa obiadowa o normalnej długości. To ujęcie to koniec pracy dla ponad 40 osób. One po obiedzie będą mogły iść do domu, a pracują od świtu (po francusku l’heure du laitier czyli czas mleczarza).

Przy braku zgody, co oczywiście producent szanuje, będziemy musieli wrócić do przerwanej pracy. Będzie to na pewno dłużej. Oczywiście pracy nie przedłużamy. Tak działo się zawsze. Najczęściej rezygnowano z któregoś ujęcia, żeby nadgonić brakujący czas. Nadgodziny zdarzały się rzadko i tylko w wyjątkowych sytuacjach, bo uważano, że pracownicy mają prawo do życia prywatnego i odpoczynku. Zawsze musiała być zgoda związków zawodowych na dodatkowa pracę.

Zgoda była, ale co było na obiad nie wiem. Przypilnowałam rozliczenia muzyków i taksówka zabrała mnie do szpitala na ul. Stępińskiej, gdzie o 14.00 czekał mnie zabieg usunięcia kaszaka na powiece. Miałam zamiar wrócić na plan, ale kiedy ze Stępińskiej dotarłam do Produkcji, z zaklejonym okiem, zataczając się jak pijana, Kajtek Kowalski wysłał mnie do domu (vis a vis Wytwórni) taksówką z poleceniem doprowadzenia do mieszkania, bo ze schodów też mogę zlecieć.

Playbacki dostałam gotowe z Francji. Były zaśpiewane przez dublerkę i bardzo porządnie nagrane, dlatego zdziwiłam się, że Francuzi planują ponowne nagrania po zdjęciach. Spodziewano się skrótów, konicznych do dogrania łączników, zmian w instrumentacji, a niezależnie okazało się, że brytyjski koproducent postanowił zdubbingować (brytyjską!) aktorkę, bo brzmi zbyt plebejsko i musieliśmy do nowego głosu znaleźć dublerkę. W wersji angielskiej pozostawiono mówiącego po angielsku niemieckiego aktora i podobno był świetny.

Muzykę ilustracyjną także miałam dostać nagraną, a moim jedynym zadaniem było zmontowanie tego co dostanę z obrazem, dokładnie według dostarczonej instrukcji. Miałam podane dokładne terminy w których miałam być zajęta i chociaż trochę żałowałam, że cała ekipa była w Paryżu, a mnie to ominęło, czekałam na przesyłkę z Francji. Tak się jednak nie stało, a cały plan w ostatniej chwili zatrząsł się w posadach.

Do mojego producenta (Kajtek Kowalski) zadzwonił nasz najważniejszy, francuski producent (Michel Noll) z ogromnym kłopotem. Firma, którą zatrudniono do wyprodukowania muzyki ilustracyjnej do naszego serialu i płyty z tą muzyką, po uzyskaniu ostatecznych wiadomości na temat materiału i specyficznej, ich zdaniem, technologii, postanowiła się z kontraktu wycofać. Jest za dwa tygodnie zamówione studio (w Warszawie), orkiestra i dyrygent (mówi po francusku), ale twierdzą, że w takim czasie, takiej ilości muzyki i za takie pieniądze nagrać się nie da.

W ten sposób dowiedzieliśmy się, że Francuzi, nie pytając polskiej produkcji filmu, zatrudnili do filmowego nagrania, polską firmę płytową. We Francji taka firma staje się publisherem nagrania, zajmuje się jego wydaniem i sprzedażą licencji, zleca montaż muzyki do filmu, czasem przejmuje część kosztów, a nagranie może być wystawniejsze. W taki sposób pracowałam później przy filmie Il sole nero (reż. K. Zanussi, 2007), a włoski wydawca płytowy wynajął do obsługi nagrania Sonorię. Ja opracowałam film muzycznie i zmontowałam muzykę pod obraz, a następnie w Rzymie nadzorowałam zgranie muzyki w systemie 5.1 i 2.0 (na płytę).

W Polsce to działa inaczej. Sprawy muzyki prowadzi producent filmu, wynajmując ludzi lub firmę (wtedy jeszcze takich nie było), którzy zajmują się muzyką, a wydanie płyty, jeżeli powstaje, to przy okazji. Nasza firma fonograficzna umiała nagrać 180 czy 200 minut muzyki, ale w kilku kilkunasto-minutowych fragmentach, najlepiej o identycznym składzie orkiestry. Nagrywali na taśmę 6,35 mm (tzw. radiową) i robili montaże najlepszych wersji. Tu potrzebna była buchalteria wynikającej z kilkudziesięciu różnej długości i instrumentacji kawałków, nagrywanych na wieloślad (bez możliwości montażu) i w dodatku z klikiem. Miały być dogrywki w Polsce i we Francji, a we Francji zgranie.

To jest ok. 200 fragmentów, każdy ma inną instrumentację, czyli nie można nagrywać ich po kolei, tylko jakoś to trzeba pogrupować. Łatwo w tej sytuacji coś pominąć, do tego trzeba rozliczać muzyków przychodzących na kawałki sesji, czyli musi być więcej zatrudnionych do obsługi osób, co oznacza dodatkowe koszty. On boi się, że przy takim poziomie zgłaszanych problemów, nagranie się nie uda.

Czy my moglibyśmy pomóc?

W ciągu 15 minut zostałam ściągnięta do biura (dobrze, że mieszkałam na ul. Iwickiej i miałam do WFDiF 400 m. Do zarobienia były całkiem pokaźne pieniądze. A problemy z nagraniem? Z mojego punktu widzenia, było typowe dla serialu o takim czasie trwania i ilości odcinków. Wystarczy zrobić odpowiedni plan pracy, a nic się nie zgubi i nie pomyli. Dbają o to kompozytorzy i sami przynoszą propozycje, co do kolejności nagrań i zestawiania w komplety fragmentów.

Identyczne pod każdym względem nagrania robiliśmy do Rzeki kłamstwa i Modrzejewskiej (reż. Jan Łomnicki, 1987, 1989). Nie przypominam sobie, żebym ci zgłaszała jakieś problemy. Nagrania robiłyśmy z Joasią Zalewska (II kierownik produkcji) i pomocą kilku innych osób przy wypłatach i transporcie. Sprawdziliśmy ilość zamówionego studia, orkiestrę, budżet. Wszystko się zgadzało.

Zadzwoniliśmy do Michela, żeby się nie denerwował, bo my damy radę, tak zresztą się produkuje w Polsce nagrania filmowe. Okazało się, że producent kupił nam bilety na popołudniowy samolot i widzimy się wieczorem w Paryżu na kolacji. Takiego obrotu sprawy, jeszcze rano nikt się nie spodziewał. Dobrze, że dwa lata wcześniej byłam we Włoszech i miałam paszport. Za to organizacja domu, przy nagłym zniknięciu mamy, była wielokrotnie trudniejsza, niż jakieś tam nagranie. Mężowi przekazałam wiadomości przez gosposię (telefonów komórkowych nie wynaleziono), bo kiedy dotarł do domu z odebranym z przedszkola synem, ja już startowałam z Okęcia. Tym razem były to tylko dwa dni, ale miało się okazać, że to dopiero początek nowej przygody.