Na początku był chaos

You are currently viewing Na początku był chaos
Wydział Reżyserii Muzycznej - na zajęciach u profesora Rakowskiego

Od października 1972 r. byłam studentką Wydziału Reżyserii Muzycznej (obecnie Dźwięku), Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie, o której, chociaż była potem Akademią, a teraz Uniwersytetem, zwykliśmy mówić Najwyższa. Jeżeli, ktoś z naszej szczęśliwie przyjętej na studia ósemki sądził, że czas zdziwień i rzeczy niewyobrażalnych, na naszych egzaminach się skończył, to był w błędzie.

Jeżeli ktoś, po przejściu z sukcesem solfeżowego toru przeszkód zaczął znowu wierzyć, że słuch ma dobry i wyćwiczony (jak na mistrza olimpijskiego przystało), to swoją wiarę stracił bezpowrotnie na pierwszych zajęciach z kształcenia słuchu. Solidarnie nikt z nas nie był w stanie odpowiedzieć na żadne z zadanych pytań. Albo poprzeczkę podniesiono skokowo o kilka pięter, albo w nas się coś w wakacje popsuło. Po kilku tygodniach nasze zdolności słuchowe zaczęły wracać, czyli robiliśmy postępy, ale sama wiedza, że można jeszcze tak wiele nasz słuch rozwinąć, wydawała się szokująca.

Druga informacja, równie niesamowita, to że oni mają zamiar nam to słyszenie naprawdę do takiego stopnia rozćwiczyć. Przypominało to trochę trening cyrkowców, bo poza zwykłym zawodowstwem lokowaliśmy się chwilami daleko. Horror na solfeżu trwał bite trzy lata, bo gdy tylko zaczynaliśmy sobie jakoś radzić, pojawiało się kolejne zadanie z serii poza zasięgiem. Najprzyjemniej wspominamy do dziś śpiewanie na głosy, które uprawialiśmy również poza zajęciami, a był moment, w którym Requiem W.A. Mozarta, mogliśmy śpiewać bez nut, za to w całości.

Z perspektywy lat przepracowanych w zawodzie, sądzę, że chyba to szkolenie się im udało, co najczęściej odczuwam w porównaniu z innymi, którzy ze mną czegoś słuchają. Kiedy pracowałam w Czechach, szybko zostałam Polką co słyszy dużo za dużo. Nawet na mnie nie wyrzekali, ale często przychodzili pytać: skąd ty to wiesz? lub jak można takie rzeczy słyszeć, tak po prostu? I czy wszyscy muzycy są u was tak wyszkoleni? Po odpowiedzi: Nie wszyscy, czułam, u pytającego, pewną ulgę. Dlatego nie informowałam ich, że nigdy nie byłam prymuską, a nawet wręcz przeciwnie. W końcu trzy osoby miały super wyszkolony słuch absolutny i to mógł by być horror.

W programie było sporo wykładów i ćwiczeń z przedmiotów ścisłych. Nasz poziom wiedzy, był różny. Na jednym biegunie plasowałam się ja z Witkiem Trenklerem, jako ci, którzy sporo z tego co jest w programie, już umieją, a co do reszty, mają zdolność szybkiego przyswajania. Potem było barwne grono absolwentów liceów muzycznych, gdzie program ogólny był mniej lub bardziej okrawany, na rzecz zajęć muzycznych, a dla najzdolniejszych wręcz nieistotny. Na drugim biegunie była bułgarska koleżanka Iwanka, która naukę większości przedmiotów zakończyła na szkole podstawowej, a języka polskiego uczyła się trzy miesiące. Miała znakomicie wyćwiczony słuch absolutny, ale i tak przez kilka miesięcy nic nie słyszała, jak wszyscy.

Sama nie wiem jakim cudem się to udało, ale po każdym wykładzie, ktoś z bardziej kumatych jeszcze raz jej wszystko tłumaczył, ktoś inny robił z nią ćwiczenia tak, że ona wszystko na koniec roku pozdawała. Zresztą mieliśmy zwyczaj wspólnego uczenia się, a więc miała nauki i korepetycji pod dostatkiem. Produktem ubocznym stała się jej znakomita znajomość języka polskiego. Po kilku miesiącach wzbudzała już ogólne zdziwienie. Iwanka została w Polsce i pracuje w Polskim Radio.

Oczywiście były przedmioty mniej lub bardziej zabawne oraz mniej lub bardziej uciążliwe. Przez pierwszy semestr matematyki uczył nas Władysław Wygnański, a więc był to wykład znakomicie wspomagający pozostałe przedmioty. W drugim semestrze pojawił się po chorobie profesor Marian Rajewski i przedmiot stał się kompletnie abstrakcyjny. Pan starej daty uważał, że kobiety na zajęciach technicznych to nieporozumienie, więc sprowadzaliśmy ułamki do wspólnego mianownika. Widocznie uznał, że to jest poziom dla nas odpowiedni. Był, ale tylko dla Iwanki.

Przedmiotem niezwykle barwnym były laboratoria. Każdy temat prowadził kto inny, więc za każdym razem było inaczej. W założeniu były to ćwiczenia praktyczne do wykładów, ale wychodziło różnie. Z reguły było wspólne spotkanie, coś na kształt wykładu i omówienie co będziemy ćwiczyć. Potem w dwuosobowych grupach odbywaliśmy doświadczenia i prace praktyczne, a na zakończenie pisaliśmy we dwójkę sprawozdanie z opisem co robiliśmy, co miało wyjść, jak nam wyszło i co z tego wynika.

Trzyletni kurs laboratoriów wygrało ekranowanie kabli. To były jedne z pierwszych zajęć i kompletnie nie wiedzieliśmy o co chodzi. Kable już widzieliśmy (nie wiedzieliśmy, że sznur od żelazka albo prodiża też jest kablem), ale nigdy nie widzieliśmy zabezpieczających je ekranów. Nawet byliśmy ciekawi czy te ekrany są duże, czy mocowane wzdłuż czy w poprzek i w ogóle czemu służą. Prowadzący nam nie ułatwiał. Mówił tak mętnie i abstrakcyjnie, że dopiero po dużej części wykładu ktoś z nas nagle krzyknął: czy pan przypadkiem nie mówi o tym plastikowym flaku, w który zawinięte są te druty co są w środku?

Teraz z kolei prowadzący bardzo się zmieszał, bo dla niego to, że ten flak to ekran wydawało się oczywiste. Podobnie, że te druty to przewody, albo żyły. O tym nikt do nas jeszcze nie mówił, a skoro tak, to udało się w ramach wprowadzenia do zajęć rozmontować jakiś kabel i po kolei wyjaśnić co zawiera i po co. Jemu także dobrze to zrobiło, bo miał do powiedzenia konkret i przestał tonąć w tej swojej niezrozumiałej dla nikogo abstrakcji. Dla nas był dorosły, a może nawet starszy, ale tak naprawdę był świeżo upieczonym magistrem, pewnie przerażonym sytuacją nie mniej niż my.

Wysoką lokatę w rankingu, jako całokształt, miały ćwiczenia z akustyki. Prowadził je Wiesław Marucha, brat słynnego Wojciecha Maruchy z III programu PR, który był pierwowzorem Gajowego Maruchy z opowieści o Pani Elizie i Panu Sułku. Nasz pan Inżynier był wybitnie uzdolniony, ale i bardzo ekscentryczny. Czasem były zajęcia w Horteksie na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej i wtedy opowiadał nam bardzo ciekawe i potrzebne rzeczy. Czasami rozwiązywaliśmy jakieś bardzo skomplikowane zadania z akustyki, tylko po to (kalkulatorów jeszcze nie było), żeby stwierdzić, że on zapomniał sprawdzić, czy problem jest przy podanych danych rozwiązywalny. No i wychodził nam np. ujemny pogłos.

Gajowy pod koniec naszych studiów wyjechał na stypendium do Danii albo Belgii i nigdy stamtąd nie wrócił. Fakt, że zaraz był Stan Wojenny, a firma do której pojechał (jeden z producentów właśnie raczkujących domowych syntezatorów), jak zobaczyła co człowiek potrafi wymyśleć, to go nie chciała z powrotem wypuścić. Trudno im się dziwić i jemu też. Wreszcie robił to co lubił i miał w tym prawdziwe sukcesy.

Specyfiką naszych studiów, poza tym, że byliśmy grupą niewielką, a część zajęć odbywaliśmy indywidualnie, lub w podgrupach, był chroniczny brak podręczników. Takie książki pisywano na zachodzie, a jedną nawet widziałam, bo był u nas na gościnnym wykładzie amerykański profesor i miał ze sobą książkę, którą sam zresztą napisał. Były w niej bardzo proste, ale czytelne rysunki, propagacji dźwięku przez różne instrumenty, a cała rzecz była o mikrofonizacji nagrań fonograficznych.

Obiektem westchnień był Montaż filmowy Karola Reisza, ale najnowsze polskie wydanie pochodziło z 1954 r. i przebywało w bibliotece na ul. Koszykowej, w ilości sztuk jeden. Można było z niego korzystać tylko na miejscu, a obsługa patrzyła czytelnikom na ręce, wiedząc, że to jedna z pozycji bezcennych. Jakie szczęście, że kilka lat temu, w nowym tłumaczeniu, książkę oddało w ręce czytelników, Wydawnictwo Wojciech Marzec i co roku robi dodruki. Oczywiście pytanie brzmi: czy nic nowszego i bardziej odkrywczego przez to tysiąclecie nie napisano?

W uczelnianej czytelni, było dla naszego wydziału dedykowanych kilka półek niewielkiego regału, więc wyczytywaliśmy wszystko co tam stało, chociaż część książek (tak jak Mastierstwo zwukoopieratora) była całkiem nie na naszą miarę. Nasi profesorowie dwoili się i troili. Źródłem niezwykłej wiedzy były np. prospekty sprzętu różnych firm. Można było zobaczyć na pięknych kolorowych zdjęciach jak co wygląda oraz przeczytać po angielsku specyfikację techniczną. Można było też pomarzyć, że kiedyś coś takiego zobaczymy na własne oczy. To akurat się ziściło i w czasie pracy poza Polską i w naszych studiach, gdzie po 1989 r. zaczęły obowiązywać normy ogólnoświatowe.

W tym czasie w reżyserkach studia muzycznego i sali koncertowej, dysponowaliśmy stołami Studera. Był to model z 1959 r. i został przystosowany do nagrań w systemie trójkanałowej stereofonii, jaka wykorzystywana była w kinie w systemie CinemaScope. Konsolety były 12 kanałowe i każda miała kilka (dwa lub cztery) kanałów stereofonicznych, a resztę mono. Urządzenia były bardzo kolorowe i wyposażone w dużą ilość przycisków. Pochodziły z czasów, kiedy nie budowano konsolet panelowych, a więc głównym zajęciem było zawsze odpowiednie krzyżowanie każdego z kanałów od wejścia mikrofonowego do sumy.

Sprawną obsługę studia ćwiczyliśmy przez pierwsze półrocze, a więc oszałamiająco na tym tle prezentowała się panelowa konsoleta Fonii, w która stała w reżyserce sali Melcera. Dwanaście identycznych, wyposażonych w taki sam zestaw urządzeń, torów. Żeby to opanować starczyło kilkanaście minut. Tylko cztery kanały miała konsoleta w studio filmowym i nawet nie pamiętam cóż to była za firma (Citral, Telefunken?).

Mieliśmy cztery magnetofony Studer. W studio filmowym, fonotece i montażowniach, korzystaliśmy z magnetofonów Sander&Jansen. Był też specjalistyczny, przystosowany do montażu magnetofon EMI. Dostaliśmy go w prezencie z całym kompletem lamp, ale nigdy żadna się nie przepaliła i nie potrzebowała zastępstwa. Taki sam miały Polskie Nagrania. Była komora pogłosowa, komora bezechowa, płyta pogłosowa i niewiele więcej. Natomiast były już mikrofony U 67 oraz historyczne AKG C 12 i C 24. Nagra 4.2 a do niej długi Sennheiser MKX 805 i tylko do badań Nagra stereo. Było też kilka stołów montażowych dla filmowców.

Wspominamy te nasze najstarsze oprzyrządowanie teraz melancholijnie, przechadzając się po świeżo wyremontowanych, a raczej wybudowanych na nowo studiach, które właśnie oddawane są do użytku. Oczywiście w międzyczasie sprzęt się zmieniał i już przed remontem wszystkie studia były cyfrowe. Natomiast ciągle pieczołowicie przechowywane są analogowe Studery zarówno te dwu, jak 16 śladowy, Nagra, stoły montażowe i analogowa konsoleta. Na tym wszystkim najpewniej można tłumaczyć studentom I roku co i jak, zrobić podstawowe ćwiczenia, a wtedy przejście do domeny cyfrowej jest bajecznie proste.