Przybór mocy. Święteusz

You are currently viewing Przybór mocy. Święteusz

Tak na Niego zawsze mówiliśmy. Z miłości i uwielbienia. Bo przecież, szczególne nazwy nadajemy tylko tym, których lubimy i są nam bliscy. Wtedy są to imiona sympatyczne. Albo takim, których chcemy obrazić i wtedy nie są to imiona miłe. Przezwiska, to nic innego jak rodzaj imion, a imiona to nazwy. Pojawiły się, kiedy ludzie poczuli potrzebę zwracania się do siebie i odróżniania jeden od drugiego, bo np. zaczęli bytować w większych grupach.

Skąd wziął się Święteusz?

To Mateusz Święcicki. Kompozytor, muzyk, dziennikarz muzyczny radiowej Trójki i wykładowca. Mało osób znało go w tej roli. Nas uczył Instrumentacji na zespoły różne. Taki przedmiot mieliśmy w planie III roku studiów na wydziale Reżyserii Dźwięku. Prowadził go na spółkę z docentem Józefem Pawłowskim, autorem podręcznika do instrumentacji. Każdy z nas miał jeden semestr zajęć z każdym z nich, a oni mieli po czterech studentów w każdym semestrze.

Jak takie zajęcia wyglądały i jaką były wypełnione treścią? To zależało od prowadzącego. Na II roku studiów była klasyczna instrumentacja (profesorowie Zbigniew Rudziński i Lucjan Kaszycki). Zajęcia indywidualne, analizowanie partytur i próby przygotowania własnych symfonicznych prac. Podobnie, działał Józef Pawłowski, tylko grupy były dwuosobowe, a instrumentacje dotyczyły wymyślnych zestawów instrumentów (Sonata na fortepian i skrzypce Albana Berga, przerobiona na kwartet smyczkowy).

Zajęcia ze Święteuszem były inne i chwała mu za to. Każdy z naszej czwórki miał swoje 45 minut. Zajęcia odbywaliśmy wspólnie i dzięki temu spotkanie dla wszystkich miały 3 godziny zegarowe. Nauka instrumentacji oznaczała poznanie historii jazzu, jego różnych odmian oraz wspaniałych wykonawców i popularnych tematów jazzowych. Była to wiedza dla nas, w dużej mierze, tajemna, bo klasyczne szkoły muzyczne, jeszcze do niedawna, uważały, że innej muzyki niż ta nazywana poważną nie ma.

Konserwatorium Paryskie, nawet Cola Portera nie przyjęło, ze względu na jego odchylenia rozrywkowe i nie był on jedyną ofiarą. Dziś w większości szkół są wydziały muzyki jazzowej, rozrywkowej, musicalowej itp., ale w latach 70. w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie (obecnie UMFC), rozrywkę uprawiano tylko w piwnicy, bo na minusowych piętrach mieściła się Reżyseria Dźwięku, a nasi profesorowie osobiście nagrywali płyty całkiem niepoważne.

Mało wiedzieliśmy o Mateuszu Święcickim, chociaż jeżeli słuchało się Trójki, nazwisko było znane oraz niektóre audycje, jazzowe lub big bitowe. Nikt z nas jednak wtedy, nie doszedł jeszcze do tego etapu w życiu, kiedy pochłanialiśmy czołówki filmowe i telewizyjne, jak najlepszą strawę i podobnie żywiliśmy się okładkami płyt oraz nielicznymi książkami o muzyce lekkiej, łatwej i przyjemnej, jak głosił tytuł jednej z popularnych radiowych audycji. Internetu nie było, a więc zdobycie wiedzy o naszych profesorach, było wprost niemożliwe.

Byliśmy też przytłoczeni ogromem zajęć na Uczelni, a więc na słuchanie radia dla przyjemności czasu było mało. Płyty gramowe, były trudno lub wcale niedostępne. Dzięki Święteuszowi odkryliśmy mało znane zasoby rozrywkowe naszej szkolnej fonoteki, którą dla czystości formy też umieszczono na minus pierwszym, więc mogła zawierać zakazane, nieklasyczne wydawnictwa. Płyt nie można było wypożyczyć, ale można było wynająć specjalną kabinę i poprosić o odtworzenie płyt czy utworów.

Myśmy byli bardziej przebiegli. Przynosiliśmy magnetofon (sprzęt wtedy ekskluzywny), a jako studenci reżyserii mieliśmy łatwy dostęp do wyprzedawanej w PR taśmy magnetofonowej i interesujące nas płyty mieliśmy ponagrywane. Najważniejsze były jednak prywatne zbiory naszego wykładowcy, który co tydzień pojawiał się z ogromną specjalistyczną teczką, zawierającą skarby cenniejsze niż złoto. Dziś trudno sobie to wyobrazić, ale takich płyt w polskich sklepach nie było. Natomiast redaktorzy muzyczni nawiązywali kontakty z wydawnictwami światowymi i dostawali od nich imienne przesyłki. Z tych płyt (oczywiście skopiowanych na taśmę), powstała fonoteka PR.

Wystarczyło jedno spotkanie, żebyśmy go pokochali, a on mógł liczyć na naszą 100% obecność. Nie musiał zabiegać o względy. Dla nas, nawet nieświadomych jego wielkości, już był odtąd wielki. Miał nie tylko unikatową wiedzę, ale i cudowny dar opowiadania. Do dziś mówimy: Jelly Rol Morton, taki prymityw z Nowego Orleanu i dotyczy to dowolnej muzyki i dowolnego wykonawcy. Nauczył nas miłości i szacunku, nie tylko do Bacha czy Beethovena, ale do każdej muzyki, która jest po prostu dobra.

Mateusz Święcicki i jego dorobek

Urodził się w 1933 r. w Wilnie. Ojciec był prawnikiem i dziennikarzem. Babcia – profesorem śpiewu. Muzyki klasycznej, słuchało się w domu zawsze. W czasie wojny chodził do szkoły przy konserwatorium wileńskim, a po repatriacji do Polski ukończył w Toruniu szkołę podstawową w klasie fortepianu. W średniej, grał na trąbce. Wtedy też grał w big bandzie Czarne koty, który działał przy Uniwersytecie.

Toruń był miastem, które przygarnęło desant z Wilna, a Uniwersytet i szkoły miały wspaniałą kadrę, które tu przybyła uciekając przed sowietami. Moja mama, nieznacznie starsza od naszego bohatera, wylądowała w Toruniu na Wydziale geografii i opowiadała o wspaniałych wykładach, na różnych wydziałach i z różnych dziedzin, na które można było po prostu przyjść. W ten sposób, z poczucia obywatelskiego obowiązku, dawano młodzieży szansę uzupełnienia braków w edukacji, która w czasie wojny była, siłą rzeczy, niekompletna. Pewnie Święteusz też na nie chodził.

W latach 1951-1959 studiował na Wydziale Muzykologii Uniwersytetu Warszawskiego. Założył wtedy orkiestrą jazzową najpierw przy UW, a potem przy ASP. We wczesnych latach 50. o jazzie na studiach nie uczono, więc musiał mieć wiedzę z innych źródeł, np. z audycji Willisa Conovera: Time For Jazz on Voice of America. Musiał do tego znać angielski, a może, podobnie jak Janusz Majewski, właśnie od Conovera angielskiego się uczył. Dość, że od 1955 r., a więc jak tylko wolno było jazzu słuchać, prowadził w Polskim Radio pierwsze jazzowe audycje. Pisał też artykuły do Jazz Forum, Ruchu Muzycznego i Jazzu.

Kiedy powstała Trójka (1962) został jej muzycznym szefem, a później autorem audycji Mój magnetofon i Muzyczna poczta UKF. Mój magnetofon z punktu widzenia dzisiejszego prawa autorskiego był audycją 100% piracką, więc pamiętają go tylko najstarsi słuchacze. Należało mieć magnetofon i taśmę, przygotować się do nagrywania, a kiedy zapowiedziano uwaga 4, 3, 2, 1, start, włączyć. Odtwarzano całe płyty, uprzednio je szczegółowo omawiając. Muzyczna poczta jest następczynią magnetofonu i cały czas ma się dobrze.

Wystąpił z zespołem Pinokio (trąbka, fortepian) na I Międzynarodowym Festiwalu Jazzowym w Sopocie (1956). Grał na kilku jeszcze instrumentach. Popularne jest jego zdjęcie z bardzo dziwnym fletem, trochę prostym, a trochę poprzecznym. Znakomicie improwizował. Z Leszkiem Bogdanowiczem w 1962 r. założył Big Band Polskiej Agencji Artystycznej Pagart. Był współtwórcą (w 1963 r.) Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. W 1965 r. z Andrzejem Korzyńskim uruchomił Studio Rytm. Pracował jako dziennikarz w radio i telewizji. Prowadził audycje Encyklopedia jazzu, Ze świata jazzu, Niedzielna szkółka muzyczna, czy Kontrowersje i kontrasty.

Był znakomitym kompozytorem muzyki rozrywkowej. Nie tylko komponował piosenki (ok. 300), ale przede wszystkim oryginalnie je instrumentował. Są wśród nich wielkie przeboje: Pod papugami (słowa Bogdan Choiński i Jan Gałkowski, wykonanie Czesław Niemen), Jedziemy autostopem (słowa Bogdan Choiński i Jan Gałkowski, wykonanie Karin Stanek), Był taki ktoś ( słowa Krzysztof Dzikowski, wykonanie Kasia Sobczyk), Przyjdź w taką noc (słowa Krzysztof Dzikowski, wykonanie Czesław Niemen).

Pod koniec lat 60. prowadził zespół Filipinki, który działał od 1959 r. przy technikum handlowym w Szczecinie, a później przechodził różne metamorfozy. Za czasów Święteusza był grupą big bitową i dla nich powstało ok. 20 jego piosenek. Opracował dla nich kolejnych kilkadziesiąt. W 1974 r. zaczął wykładać w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej i to był właśnie ten moment w którym Go spotkaliśmy. Niezależnie prowadził Seminarium muzyki rozrywkowej i jazzowej dla kompozytorów i teoretyków muzyki. I znowu był w tej dziedzinie pierwszy i nawet nie w piwnicy.

W tym samym roku powstał zespół Arp Life (Mateusz Święcicki, Andrzej Korzyński, Maciej Śniegocki), pierwsza grupa muzyczna, korzystająca z pojawiających się właśnie syntezatorów. Nie był to projekt koncertowy, a studyjny, bo tylko w taki sposób można było tę muzykę tworzyć (syntezatory były jednogłosowe i potrzebny był do nagrania wieloślad). Był współkompozytorem (inni to: Janusz Popławski, Andrzej Zieliński, Zbigniew Podgajny, Wojciech Korda, Zbigniew Namysłowski, Janusz Koman) pierwszej polskiej rock opery Naga (libretto Grzegorz Walczak, 1972), wykonanej przez Niebiesko Czarnych z solistami: Ada Rusowicz, Wojciech Korda) i gościnnie ze Stanem Borysem, którą na płyty nagrał dla Polskich Nagrań, mój profesor Janusz Urbański.

Po naszych wykładach pozostał mi opasły zeszyt notatek. Już pracując zaglądałam do niego często, bo był kopalnią wiedzy wszelkiej, której na próżno szukałam gdzie indziej. Miałam też partyturę, jedyną jaką zlecił nam napisać. Pewnie zdawał sobie sprawę, że nasze instrumentacje powstawały ze wspomaganiem, ale się nie przyznał. Moją ocenił bardzo dobrze. Była to ocena dla Wojtka Gogolewskiego, znakomitego pianisty i aranżera jazzowego, a mnie najwyżej należał się stopień za czytelne przepisanie nut własnym charakterem pisma.

Już z jako autorem piosenek, po ukończonych studiach, kontaktowałam się z nim wielokrotnie, bo kilka z nich często znajdowało miejsce w filmach przy których pracowałam. Później kiedy Go zabrakło moją rozmówczynią była jego żona. Pracowała w Fonotece PR, a więc znałyśmy się wcześniej i bardzo lubiłyśmy. Była podobnie jak Mateusz Święcicki, bardzo sympatyczna, życzliwa i miała ogromną wiedzę o polskiej muzyce rozrywkowej, nie tylko tej pisanej i uprawianej przez jej męża.

Święteusz napisał książkę Jazz – rytm XX w., którą w 1972 r. wydały Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych, ale już w czasie, gdy nas uczył nie była łatwa do zdobycia. Czasem występował pod pseudonimem San Mateo. Pisał kompletnie nam nieznaną muzykę do teatrów (ok. 60 spektakli), filmów krótkometrażowych i słuchowisk radiowych. Już pracując znalazłam jego utwory nagrane na zamówienie Fonoteki WFDiF, której szefem był wtedy Zbigniew Rudziński. Korzystaliśmy z nich często opracowując PKF i filmy dokumentalne.

W wakacje przez wiele lat jeździł do Chodzieży, gdzie był jednym z wykładowców na warsztatach jazzowych. Warsztaty, już teraz międzynarodowe, odbywają się w tym roku po raz 54. Właściwie nie ma jazzowego muzyka, który choć raz by tam nie był. Najczęściej bywają wielokrotnie, najpierw jako słuchacze, a potem mistrzowie, którzy uczą następne pokolenie. I tam umarł na zawał, w 1985 r. mając zaledwie 51 lat. Wspominamy go każdego lata, w sierpniu.

Program Trzeci co roku (niestety z przerwami) nadaje nagrodę jego imienia, za osiągnięcia w dziedzinie twórczości, wykonawstwa lub popularyzacji jazzu i muzyki rozrywkowej. Laureatami nagród są m.in. Franciszek Walicki, Lora Szafran, Tomasz Szukalski, Zbigniew Namysłowski, Robert Majewski, Tomasz Stańko, Wojciech Młynarski, Henryk Miśkiewicz, Jan Ptaszyn Wróblewski. W 1999 r. Super Mateusza otrzymał Czesław Niemen, a w 2007 r. nagrodę za całokształt odebrał Wojciech Karolak. Lista jest bardzo długa. Dla mnie wspaniałym akcentem jest wyróżnienie (niestety już nie żyjącego) reżysera dźwięku Rafała Paczkowskiego, któremu wielu artystów zawdzięcza wspaniałe brzmienie swoich nagrań.