Ostatnio co raz częściej, ktoś obwieszcza, że właśnie był w którymś budynku radia, albo telewizji, gdzie go nie wpuszczano/zapraszano od 2, 5, czy 8 lat. Może to trochę egzaltowane, ale wykonywanie zawodów artystycznych, różni się od chodzenia do biura, a pomiędzy życiem zawodowym i prywatnym nie ma ostrej czerwonej linii, która mogła by te światy dokładnie rozdzielić. Stąd utrata pracy, lub wymuszone sytuacją jej porzucenie, jest bardzo trudnym wydarzeniem w życiu każdego artysty.
Przez kilka lat słuchaliśmy o sierotach po Trójce, czy prawdziwej telewizji. Już mało kto pamięta, ale podobne sieroty pozostawiał po sobie Stan wojenny. Nie zawsze jest to zresztą sytuacja gwałtowna, ale także stopniowe opadanie w niebyt, pustki w grafiku, czy brak nowych propozycji. To także pustki w bufecie i brak znajomych do pogaduszek, bo ich zwolniono, albo oni wolą nie pokazywać się z konkretną osobą. Wymiany przepustek, kierowników, dyspozytorów, następcy.
Nigdy nie byłam stałym pracownikiem mediów, ale osobą zawodowo związaną z ich istnieniem i działaniem już tak, a więc wszelkie zmiany zawsze mnie jakoś dotyczyły. Jeżeli pracę tracili reżyserzy, z którymi pracowałam, ja także nie miałam roboty. Jeżeli oszczędzano na nagraniach muzycznych, pracy nie mieli muzycy i ja także stawałam się niepotrzebna. Zawsze przykry był moment, gdy moja stała przepustka, przestawała otwierać radiowe czy telewizyjne drzwi i dlatego tę radość powracających rozumiem.
Z racji wieku i braku siły, moja prawie codzienna obecność, w którymś z budynków radiokomitetu należy już do przeszłości. Zresztą na tzw. mieście i szeroko pojętej okolicy, jest wystarczająco dużo studiów, żeby nagrywać co się chce i jak się chce, tych budynków nie odwiedzając. Zmieniła się też technologia. Wiele rzeczy można robić zdalnie, stąd odkrycie, że moja wieloletnia przepustka do pisowskich drzwi nie pasuje, pewnie zajęło mi kilka lat. Niech im tak będzie. A jednak….
Dużą przyjemność sprawiło mi zaproszenie na wywiad, do radiowego budynku na skrzyżowaniu al. Niepodległości i ul. Malczewskiego, nazywanego Malczem, chociaż adres wyraźnie wskazuje, że to aleje Niepodległości 77/85. Pamiętam go od dzieciństwa, chociaż pierwszy raz byłam w nim pewnie dopiero w czasie studiów, czyli w latach 70. Przede wszystkim mieściło się tu Studio Eksperymentalne PR założone przez Józefa Patkowskiego i Krzysztofa Szlifirskiego pod koniec lat 50. XX w., a więc jak tylko Radio mogło wprowadzić się do nowego budynku.
Było ewenementem na skalę światową, bo takich miejsc było niewiele (Mediolan, Paryż, Kolonia i Uniwersytety amerykańskie), a za żelazną kurtyną było jedyne. Pracowali w nim sławni, nie tylko polscy kompozytorzy, a znakomite ilustracje muzyczne polskich filmów z lat 50. i 60. (Andrzej Markowski – Życie jest piękne, 1957, reż. Tadeusz Makarczyński; Milcząca gwiazda, 1960, reż. Kurt Maetzig; Włodzimierz Kotoński – Dom, 1958, reż. Walerian Borowczyk; Labirynt, 1962, Nowy Janko Muzykant, 1960, reż. Jan Lennica) są jego najlepszą wizytówką.
Jako studenci wydziału Reżyserii dźwięku Akademii Muzycznej (obecnie UMFC) w Warszawie, mieliśmy w Studio zajęcia z prof. Krzysztofem Szlifirskim. Uczyliśmy się posługiwać niedostępnymi ogólnie przetwornikami, tworzyć nowe dźwięki i przetwarzać dźwięki już istniejące, zarówno w muzyce, jak i w przyrodzie. Jeszcze wiele lat po studiach bawiła nas scenka o alkoholiku zrealizowana przez Krzysztofa Knittla, wtedy jeszcze adepta reżyserii dźwięku.
Może właśnie zabawy z ogólnie niedostępnymi urządzeniami, podsunęły mu pomysł zostania współczesnym kompozytorem? Bo wtedy owszem komponował…, ale piosenki dla Magdy Umer (Koncert jesienny na dwa świerszcze i wiatr w kominie, tekst Wojciech Niżyński). Pamiętam też zabawną kronikę filmową, przedstawioną przy pomocy muzyki konkretnej i dostępnych przetworzeń, którą przygotowali Wiesław Woszczyk i Andrzej Lipiński.
Ja realizowałam Kongres futurologiczny Stanisława Lema, przetwarzając mowę i tworząc różne języki, jakimi mówili uczestnicy. Dziś wszystko to można zrobić bez wielkiego wysiłku, ale wtedy to były wyczyny. Dopiero w połowie w latach 80., opóźnione przez Stan wojenny dotarły do nas przenośne syntezatory (np. Yamaha DX 7), system MIDI i wszystko to, co teraz wydaje nam się drobnostką, bo jesteśmy technologicznie już dużo dalej.
W latach 70. w tym radiowym budynku bywał także mój mąż. Studiował prawo i jak wielu studentów, utrzymywał się pracując w studenckich spółdzielniach pracy. Myli okna, malowali ściany, pomagali w przenosinach, montażu mebli, gruntownych sprzątaniach. Często zaprzyjaźniali się z pracodawcami i ostatecznie mój mąż, jeżeli tylko miał czas, zawsze mógł liczyć na pracę na Malczu i nigdzie więcej nie pracował.
Pewnego razu, jeden z dziennikarzy (Jan Małkowski) zauważył jego mikrofonowy głos i zaproponował doszkalanie w studio Kubuś. Tak wtedy rekrutowano lektorów. Potrzebne były ukończone dowolne studia (Krystyna Czubówna jest prawnikiem, Janusz Szydłowski – fizykiem, Stanisław Olejniczak – nauczycielem rosyjskiego, Maciej Gudowski absolwentem SGH, a Tomasz Knapik był absolwentem i wykładowcą Politechniki Warszawskiej) i znajomość dwóch obcych języków.
Mój mąż kształcił się z Piotrem Olędzkim (niestety nie żyjącym już tłumaczem serii programów Benny Hilla, lektorem m.in. Familiady, aktorem, reżyserem, polonistą) i zaczęli obaj pracę w radio. Obaj zakończyli ją też z przytupem 13 grudnia 1981 r., kiedy przepustki, nie otworzyły im drzwi. Piotr był już wtedy na etacie i działał w Solidarności, a więc drzwi zamknęły się przed nim do 1987. Mój mąż całkiem zmienił pomysł na życie, a z Piotrem spotkaliśmy się ponownie, jako właściciele studia dźwiękowego.
W tym czasie zaczęłam też bywać w Studio S1, w którym urzędował big band Andrzeja Trzaskowskiego. Kiedy zaczęłam pracować jako konsultant muzyczny, było to jedno z miejsc, w którym bywałam najczęściej, chociaż głównie w nocy, bo tylko wtedy radio wynajmowało studio zewnętrznym kontrahentom. Na mieście studiów mogących pomieścić orkiestrę nie było. Stąd moje wycieczki do Katowic, Łodzi, Krakowa, a nawet Szczecina. I wszystko to były studia Polskiego Radia.
Bywałam też w fonotece, gdzie pracowała przez lata żona mojego profesora Mateusza Święcickiego i syn mojej nauczycielki rytmiki Marii Wiemann (dzięki której bywanie w budynku Radia na ul. Myśliwieckiej zaczęłam w wieku 4 lat. Jacek Hilchen. Bardzo wiele zawdzięczam ich wiedzy i serdeczności w czasach, gdy nie było komputerów i internetu, a największym skarbem było to, co mieliśmy w głowie.
Podstawą każdej fonoteki były przepastne katalogi, które dziś nazwali byśmy bazą danych. Tylko, że taka baza pozwalała szukać utworów wyłącznie według: numerów katalogowych, tytułów, autorów i wykonawców, a więc najszybciej radzili sobie ci, którzy dobrze taki zbiór znali, a nawet pamiętali gdzie dane pudełko z taśmą stoi. A radio miało i ma zbiory ogromne. Resztę połączeń i skojarzeń, każdy musiał wypracować sam.
Odwiedzałam też radiowy bufet, który w tym budynku przypominał bar mleczny, albo zakładową stołówkę, którą był w istocie. Chociaż po wizytach w telewizji na ul. Woronicza, mogło by się wydawać, że w eleganckim miejscu, gdzie pojawia się tylu eleganckich, światowych ludzi, bufety, a nawet stołówka bardziej powinny przypominać, nie istniejący dziś już Kaprys prezesa i to zarówno wyglądem, jak i zaopatrzeniem.
W stanie wojennym moja przepustka, umożliwiająca wejście do wszystkich budynków radia i telewizji w całej Polsce, oczywiście przestała działać. Wstrzymano nagrania, puszczono do domów orkiestry, więc przez jakiś czas nie było to ważne. Jednak po kilku miesiącach, wznowił pracę Poltel. Sprawa się skomplikowała, bo przepustki wydawano jednorazowe i z prawem wejścia do konkretnego budynku, czyli nawet będąc w kompleksie na Woronicza, nie dawało się przejść z hali zdjęciowej do bufetu przy telewizyjnych studiach. Wszystko obstawiali komandosi. A ja musiałam jeszcze podróżować na Plac Powstańców, Myśliwiecką i Malczewskiego. Codziennie dostawałam więc bloczek przepustek.
Trwało to kilka dni, może tydzień. W mojej montażowni zameldował się wysoki rangą wojskowy i bardzo grzecznym pytaniem: czy przyjmę taką przepustkę do wszystkich obiektów w Polsce, jak miałam poprzednio? Oni już nawet przeprowadzili śledztwo, co ja robię i czy nie jestem jakimś groźnym szpiegiem, z którym na domiar złego współpracuje mnóstwo osób. Już wiedzą, że jestem bardziej potrzebna niż niebezpieczna, a przez te bloczki z moimi przepustkami, to w końcu papieru zabraknie w drukarni.
Kiedy byłam na Malczu po raz ostatni? Na pewno wiele lat temu. Sądzę, że pod koniec lat 80., bo kiedy powstał tzw. nowy budynek radia, na ulicy Woronicza, ale jednak z adresem ul. Modzelewskiego 59, w którym mieści się m.in. Studio im. Witolda Lutosławskiego, pod ten adres stopniowo przenosiły się niezbędne mi do życia instytucje: najpierw big band, potem Studio Eksperymentalne, fonoteka.
Obecnie ani Studia Eksperymentalnego (będzie odtworzone w nowym muzeum na Placu Defilad), ani orkiestry Andrzeja Trzaskowskiego już nie ma. Zawieruszyło się też Studio Kubuś, razem dyżurem lektorskim, który pomagał na bieżąco poprawić w tekście, który ma właśnie być czytany, ewentualne błędy w wymowie. Nie chodzi się też do fonoteki, a wszystko załatwia mailowo lub telefonicznie.
Trudno się dziwić, że powrót do miejsca nie widzianego tak dawno, a przedtem spotykanego intensywnie i we mnie wzbudził nostalgiczne wspomnienia. Nikt mnie z niego nigdy nie wyrzucał, po prostu obiekty moich zainteresowań przemieściły się w inne miejsca. Całe szczęście, że przyjechałam wcześniej, bo okazało się, że nie ma już nawet wjazdu na parking od al. Niepodległości, a dojazd do nowego wjazdu od jakiejś małej uliczki, wymaga pewnej ekwilibrystyki, bo ul. Malczewskiego stała się jednokierunkowa.
Na parking i do hallu zostałam wpuszczona, a punkt sprawdzania ważności przepustek przeniesiono bliżej schodów, po obu stronach budynku. W hallu jest teraz kawiarnia z dobrą kawą i jeszcze lepszą szarlotką. Tylko ogólnie było jakoś inaczej. Przed drzwiami do dawnego S1 nie stały szafki i skrzynki na instrumenty. Drzwi były uchylone, ale nie dobywały się stamtąd żadne dźwięki ćwiczących instrumentów, pokrzykiwania muzyków, ani zniekształcone interkomem głosy realizatorów z reżyserki.
Ludzi kręciło się wielu, ale nie było wśród nich znajomych. Żeby nie Ela Łukomska (koleżanka z podstawówki) i Paweł Sztompke, czuła bym się całkiem samotna.