Jak zostałam profesorem

You are currently viewing Jak zostałam profesorem
Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina. fot. Adrian Grycuk | CC BY-SA 3.0-pl | Wikimedia Commons

Tytuł jest zwodniczy, bo nie o moją karierę akademicką chodzi, a o sytuację ogólną po ośmiu latach ciemnych, który i tak już nadwyrężony system szkolnictwa wyższego dobiły. Na szczęście odzywa się co raz więcej głosów ze świata nauki, które zwracają uwagę na najbardziej newralgiczne punkty, więc może sytuacja zacznie się poprawiać. Oby jak najszybciej i jak najgruntowniej.

Początkiem była reforma Jarosława Gowina

Oczywiście na sztandarach były słuszne hasła, ale nie o to chodziło. Działano według identycznego schematu, jak w innych ministerstwach, realizując cele kilku najważniejszych ludzi prawicy, które przykrywano ogólnym bałaganem. Nikt też nie krył, że istotne było wyczyszczenie stanowisk z ludzi niepokornych i znalezienie miejsc pracy dla swoich, ideologicznie pewnych towarzyszy.

W UMFC reorganizacja objęła zakres działania poszczególnych wydziałów. Niektóre łączono (powstał wydział instrumentalny, w którym studiuje ok. 80% studentów), inne dzielono (od wydziału kompozycji, teorii i dyrygentury, na którym co roku studiuje zaledwie kilkoro studentów, oddzielono dyrygenturę, chociaż nawet część przedmiotów prowadzona jest wspólnie), lub przekonfigurowano. Powołano nowe jednostki, tak, że w miejsce 6 wydziałów powstało 9 i wymieniono wszystkich dziekanów.

Dziekanów nie wybierają gremia akademickie, a wyznacza rektor, nikogo (tak było na wydziale reżyserii dźwięku) już o zdanie nie pytając. Uzależnił ich od siebie, jako jednostka mianująca, a zakres obowiązków ograniczył do pracy administracyjno-organizacyjnej, do czego pewnie naukowiec wysokiej klasy nie jest tak bardzo potrzebny. Podobnie jak jego dorobek, autorytet i wszystko to, co wynika z jego działalności jako artysty czy naukowca.

Prowadzenie postępowań doktorskich i habilitacyjnych przekazano do specjalnego gremium, które w założeniu miało z pośród swoich członków wybierać dla danego pretendenta komisję. Śmiano się, że choreografa będzie oceniać flecista, reżysera dźwięku perkusista, a dyrygenta chóru rytmiczka. Rzeczone gremium, może delegować prowadzenie przewodu komisji wybranej z członków Rady wyspecjalizowanego Wydziału. Tak się dzieje, ale nie jest to Rada Wydziału, tylko kilku fachowców. Przekazywać nie musi, więc bez trudu można sobie wyobrazić przewód doktorski przeprowadzony całkowicie bez świadomości niezaangażowanych bezpośrednio w sprawę osób.

To był najważniejszy element reformy. Partie prawicowe mają niedobór w swoich szeregach, osób z cenzusami naukowymi, a wyborcy tych partii bardzo sobie cenią zdanie osób utytułowanych. Stąd na każdym kroku podkreśla się, że zarówno szef partii, jak i obecny prezydent są doktorami nauk prawnych, a największy prezydent tysiąclecia profesorem, chociaż to akurat prawdą nie jest. Doktor habilitowany to tytuł naukowy, ale profesor UKSW, to stanowisko służbowe i wynikająca z niego pensja. Przestaje obowiązywać, gdy ktoś kończy swoją pracę na tym stanowisku, ale tego elektorat wiedzieć nie musi.

Skoro akademicy sami nie garną się do partii, postanowiono do świata nauki wprowadzić osoby prawicowe, które da się jakoś awansować. I w latach ciemnych, tak się właśnie stało. Oczywiście nie znamy wszystkich, uhonorowanych tytułami, za przynależność i wierność, ale jeden z nich, w euforii zaczął wypowiadać się na forum międzynarodowym w nieznanym sobie języku angielskim, czym zadziwił świat. Pozostaje pytanie: jakim cudem on ten angielski na egzaminie doktorskim zdał?

Doktorzy znaleźli posady szefów, prezesów i dyrektorów instytucji, mających w swych nazwach narodowe barwy. Były to także prywatne uczelnie i instytucje podległe rządowi bądź partii. Jaka była jakość ich pracy i co dali radę załatwić dla kolegów, dowiadujemy się stopniowo dzięki trwającym audytom. Na razie były dyrektor Muzeum II wojny światowej, a obecny prezes IPN (doktor nauk humanistycznych) aspiruje do objęcia prestiżowego stanowiska. Angielski zna nieszczególnie, polia nie odróżnia od polio i choroby Heinego-Mediny.

Jednym z problemów, które utrudniają karierę naukową jest brak dorobku

Piszą o tym akademicy, ostatnio dr hab. Tadeusz Bartoś (profesor Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku), w artykule Punktoza, to patologia polskiej nauki. Promuje śmieciowe publikacje (Gazeta Wyborcza, 26.02.2025). Pisze o powstawaniu prac, będących wariacjami na temat wcześniej powstałych tekstów danego autora, które nic do nauki nie wnoszą i których nikt w związku z tym nie czyta, ale punkty dają.

Mówi się, że to nie naukowcy a drukarze, lub papiernicy, bo jedynie zadrukowują kolejne kartki papieru, ale to przecież samo życie. Tadeusz Bartoś proponuje, aby do dorobku zaliczać artykuły wydane co trzy lata, a książki napisane co pięć i jest to pewna racja, tyle, że to kilka problemów w jednym. Z jednej strony jest to forma powiększenia dorobku wpisanego do swojej bibliografii, ale też duże zasługi w samym procesie ma chora ewaluacja, za którą odpowiadają władze.

Uczelnie otrzymują dotacje finansowe zależne od poziomu swojego kształcenia. Ten jest oceniany za pomocą punktacji, która powstaje w procesie ewaluacji. Prace pracowników naukowych uczelni oceniane są na podstawie rangi i miejsca, gdzie zostały opublikowane, a więc każdy stara się opublikować jak najwięcej i w jak najlepiej punktujących wydawnictwach. Dzięki reformie Przemysława Czarnka, najwyższe miejsca na tej liście zajęły w latach ciemnych wydawnictwa uczelni katolickich, bo takie uprzywilejowanie zwiększa nakład i daje pieniądze.

Jednocześnie trudno sobie wyobrazić, że jakiś fizyk uwierzy w wyjątkową wartość publikacji ze swojej dziedziny, w przeglądzie teologicznym, albo wśród żywotów świętych. W tej sytuacji naukowiec musi zrobić coś dla siebie, a więc tak przerobić swój artykuł, aby najmniejszym kosztem został przyjęty do naprawdę ważnego miejsca, nawet, gdy jego punktacja ewaluacyjna jest żadna. Kilka lat temu tłumaczył mi to dziekan całkiem poważnego wydziału.

W przypadku stopni naukowych w dziedzinie sztuki, sprawa jest o tyle łatwiejsza, że my przedstawiamy dzieła, a dzieła to płyty, koncerty, spektakle, filmy, a wszystko pokazywane jest w przestrzeni publicznej. Punktowane wydawnictwa nas nie dotyczą. Dotyczą nas natomiast postępowania w sprawie nadawania tytułu profesora, a tu także zaszły zmiany, które spowodowały rygorystyczne podzielenie działów sztuki na kierunki, związane z uczelnią, którą pretendent reprezentuje.

Możliwe, że to wynik niewiedzy, ale jest to realny problem, jeżeli zajmujemy się np. dźwiękiem w filmie, a pracujemy w UMFC, bo wtedy należymy do działu muzyka. W ten sposób moje dokumenty z dziedziny opracowania muzyczne dzieł audiowizualnych, trafiły do pięciu kompozytorów muzyki poważnej i aż trzech z nich zwróciło je z komentarzem, że nie czują się kompetentni. Bardzo ich za to szanuję, chociaż to bardzo wydłużyło sam proces.

Ocenić moją pracę, poza kompozytorami muzyki filmowej i reżyserami dźwięku, mogło by wielu reżyserów, tylko nikt ich o to nie mógł zapytać. Ciekawe, w którym dziale sztuki znajdą się reżyserzy dźwięku, których od przyszłego roku będzie kształcić Szkoła Filmowa w Łodzi. Podobny problem mają filmoznawcy i muzykolodzy piszący o dźwięku i muzyce. Oni należą do świata nauki, a my do świata sztuki. Abym mogła recenzować bardzo specjalistyczną pracę filmoznawcy o dźwięku, występowano do władz o udzielenie szczególnej zgody.

Nie przez przypadek zmieniono w ustawie inne drobiazgi. Możliwe jest otrzymanie tytułu profesora bez posiadania tytułu doktora habilitowanego. Wniosek w sprawie nadania tytułu składa sam zainteresowany. Na jego wniosek, uczelnia taką procedurę finansuje, ale pretendent może ją sfinansować sam, a uczelni informować nie musi. Dowie się z pisma z Kancelarii Prezydenta. Nie musi być pracownikiem żadnej uczelni, a nawet mieć doświadczeń pedagogicznych, co wcześniej było wymagane. Prezentowało się też wybitnego wychowanka, dokumentując w ten sposób swoje sukcesy w tej dziedzinie.

W latach ciemnych pojawienie się profesorów o prawicowych poglądach było dość spektakularne i trudno było ich nie zauważyć. Intensywnie udzielali się w mediach, wypowiadali się na każdy temat i w każdej dziedzinie, nawet jak nie mieli pojęcia o czym mówią. Byli doradcami, szefami i prezesami różnych instytucji, realizowali słuszne programy telewizyjne i radiowe. Ktoś kupił rzekome pamiątki po Ignacym Paderewskim, a przede wszystkim fortepian. który nie należał do mistrza. Inny (wtedy jeszcze nie profesor) po pijaku jeździł meleksem.

Mówię byli, bo po zmianie władzy jakoś zanikli. Wszystkich charakteryzowała wspólna cecha. Bark przekonywującego wcześniejsze gremia oceniające dorobku, książki bardziej beletrystyczne niż naukowe, wydawnictwa kwestionowane przez innych specjalistów ze względu na treść. Trwają audyty, a więc wiele się jeszcze o ich działalności dowiemy.

Inny problem, na który zwracają uwagę akademicy to plagiaty

Swobodne przepisywanie i włączanie nawet dużych fragmentów do własnego tekstu, bez podawania źródła (zaznaczania, że to cytat). Wykrywalność procederu jest co raz większa, nawet w stosunku do prac bardzo dawnych. Należy jednak mieć na uwadze, że programy antyplagiatowe są w stanie wykryć tylko fragmenty zaczerpnięte z tekstów, które mają w swojej bazie (starsze teksty są stopniowo digitalizowane).

W tej sprawie jest jednak pewna jaskółka. Senat Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej odebrał tytuł doktora słynnemu, byłemu już rektorowi Collegium Humanum. Były rektor wśród innych sukcesów, był także doktorem historii, z tytułem uzyskanym na wydziale teologicznym. Pracę przyjęto w 2004 r., a teraz okazało się, że w procedurze nadawania doktoratu wykryto pewne nieprawidłowości, a poza tym stwierdzono, że autor cytuje w niej bogato różne teksty (ok. 140 stron), nie podając źródeł z których je zaczerpnął.

Już rok temu sprawę badała prokuratura i Rada Doskonałości Naukowej. Wcześniej (w 2014 r. ukazał się artykuł w Forum akademickim) na poważne uchybienia w pracy zwracał uwagę Marek Wroński, który teraz był autorem wniosku do władz uczelni. Sprawę tego dość jawnego i obszernego plagiatu badano już wielokrotnie i za każdym razem jakieś nieznane siły pomagały nieszczęsnemu pretendentowi, ale tym razem tak się nie stało. Były doktor nauk, nie zgadza się z decyzją Senatu uczelni i będzie składał skargę.

W między czasie obronił pracę habilitacyjną w Preszowie na Słowacji, a w 2014 r. w kancelarii Prezydenta Słowacji rozpatrywany był nawet wniosek Wyższej Szkoły Zdrowia i Pracy Socjalnej im. Św. Elżbiety w Bratysławie, aby temu wybijającemu się naukowcowi nadać tytuł profesora. Pozostaje jeszcze niecofnięty Srebrny Medal za Długoletnią Służbę nadany byłemu już doktorowi i rektorowi przez prezydenta, na wniosek poprzedniego ministra nauki. Sprawa ta pokazuje, jak piękną i wielką karierę można zrobić na jednym solidnym kłamstwie.

Pokazuje jednak także, że do czasu.