Barrandov – szkoła marketingu

You are currently viewing Barrandov – szkoła marketingu

Kiedyś dla przyjemności, albo z wrodzonej dociekliwości studiowałam marketing. Oczywiście teoretycznie, chociaż jak się okazało w praktyce, w wielu przypadkach, nawet oczywiste działania marketingowe, miały głęboki sens i przynosiły wymierne efekty. Na pewno marketing studiowali Czesi, którzy w latach 90. przygotowali strategię dla Studia Barrandov. Jednym z ogniw było spotkanie w Warszawie. Niespecjalnie oficjalne, na ok. 30 osób.

Owocne spotkania

Żadnych dyrektorów, czy prezesów, raczej niższy poziom zarządzania, a najlepiej fachowcy, czyli ci co wykonują tę robotę. Oczywiście nie wyjechali z jakimś kontraktem. Takiego planu nie było, ale zawsze lepiej się gada przez telefon z ludźmi, których się osobiście poznało. Kuluarowe, niezobowiązujące rozmowy, to także dobry początek znajomości. Rozdali materiały reklamowe i dużo wizytówek, co jeszcze jest cenniejsze.

Wieść o takim spotkaniu, w naszym małym środowisku rozchodzi się lotem błyskawicy, a więc były telefony i wizyty z pytaniami, a każdy z tych co na spotkaniu byli, przynajmniej z kilkoma osobami rozmawiał, podzielił się wizytówkami, albo podyktował ważne nazwiska i numery. Najlepszym przykładem był producent, który poprosił, aby jeden z naszych inżynierów/dźwiękowców, przez niego opłacony, pojechał i zbadał możliwości zgrania dźwięku, na miejscu – w Barrandovie.

Takich spotkań czescy koledzy odbyli w Europie (i nie tylko) kilkanaście. Rok później były tego wymierne efekty i to w różnych wydziałach. My (a także filmowcy z krajów arabskich i Ukrainy) pojawiliśmy się w dźwięku, a świetnie zgrane filmy były najlepszą rekomendacją dla polskiego rynku. Zanim mogłam Czechom przywieźć następne, byli już w Pradze inni koledzy, bo nasze filmy pokazano z sukcesem na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, na który przyjechał ze mną szef czeskiego dźwięku Petr Tolar.

Z Petrem rozmawiali producenci i reżyserzy, których jest na festiwalu najwięcej, jakiś operator, scenograf…. Nie miałam zaproszeń na prestiżowe bankiety, mieszkaliśmy w Hotelu Posejdon, ale jak zwykle potęgą marketingową, jest poczta pantoflowa. Chodziliśmy na projekcje, kręciliśmy się w festiwalowych obiektach. I wszyscy nas jakoś znajdowali. Pojawili się dystrybutorzy, którzy zawsze w krótkim czasie, muszą przygotować odpowiednią ilość kopii filmowych. Wtedy były to kopie światłoczułe, częściowo robione w Niemczech. W Polsce nie robiliśmy też Dolby Digital. I to dystrybutorów jako pierwszych przywiozłam do Barrandova, jak zwykle w sytuacji awaryjnej (Pan Tadeusz, reż. Andrzej Wajda 1999).

W czasie pobytu w Pradze, spędziłam wiele godzin w laboratorium z Alešem Boštičką (wtedy zastępca, a później szef wydziału obróbki taśmy). Przymierzałam się do książki o dźwięku (Dźwięk w filmie, 2006), więc szczegółowa wiedza o obróbce obrazu i światłoczułego dźwięku (w nowych formatach), bardzo mi była potrzebna. Współpracowałam z Małgosią Roguską, szefową warszawskiego laboratorium, ale my do nowych formatów dźwięku dopiero się przygotowywaliśmy, a jak się miało okazać, ją także przywiozłam do Barrandova (Prymas. Trzy lata z tysiąca, reż. Teresa Kotlarczyk, 2000) na korepetycje do Aleša.

Moja świeżo zdobyta wiedza, okazała się znakomita i przydatna w rozmowach, więc pomagałam Petrowi. Praskie laboratorium zatrudniało 120 osób i było kilkakrotnie większe od warszawskiego (30 osób). Miało doświadczenie międzynarodowe. W nim wywoływali swoje kręcone w Europie, a przede wszystkim w Pradze, materiały najbardziej znani operatorzy obrazu (np. Vittorio Storaro).

Praca pełną parą

Pracowało na trzy zmiany z przerwą od 18.00 do 24.00. W ten sposób, materiały nakręcone danego dnia, amerykańskie ekipy oglądały wywołane przed rozpoczęciem następnych zdjęć. Dzięki temu przepisany po południu negatyw tonu, także rano był już gotowy i mogliśmy wracać do kraju, albo zmiana od 6.00 robiła go już ponownie, jeżeli były usterki (zdarzyło się to raz, z negatywem tonu Wiedźmina, reż. Marek Brodzki, 2001). Wyjechaliśmy o 8.00.

Za chwilę znowu byłam w Pradze. Przedwojenna kamienicę swojej rodziny, na Kralovo Namesti 19, odzyskał jeden z montażystów obrazu i urządził w niej firmę montażową MAT, a w niej salę projekcyjną z odsłuchem w systemie Dolby SR i Dolby Digital. Oczywiście fajna była projekcja naszych filmów w kinie, ale sala projekcyjna, był znacznie łatwiej dostępna i pilniej serwisowana. Obejrzeliśmy i odsłuchaliśmy, razem z zaproszonym na tę okazję konsultantem firmy Dolby, komplet dostępnych testów i uznaliśmy obiekt za otwarty.

Dla pewności przywiozłam scenę z latającym helikopterem z Mojej Angeliki (reż. Stanisław Kuźnik, 1999), która zawsze robiła wrażenie i od tego momentu mieliśmy już pewną salę kontrolną, co szybko się przydało. Czesi pomogli nam opanować sytuację z kopią Oskarową i ponad 100 kopiami eksploatacyjnymi Pana Tadeusza, kiedy zawiodła TVP (Wersja Oskarowa i Pan Tadeusz na gościnnych występach). Wtedy pracowaliśmy w dwóch salach. Paweł Edelman w laboratorium, z idealnym obrazem, a ja w MAT z równie idealnym dźwiękiem.

Przy okazji tego pobytu, odwiedziliśmy wydział zdjęciowy, a mój towarzysz przy półkach z obiektywami zaparkował na dobrą godzinę. Znalazł jakieś wyjątkowo cenne i poszukiwane okazy, które potem kilkakrotnie wypożyczał. Byliśmy też w halach zdjęciowych, gdzie budowano dekoracje do Hannibala (reż. Ridley Scott, 2001). Szef budowy dekoracji pochwalił się, że indywidualną wycieczkę zorganizował dla naszego Oskarowego (Lista Schindlera, reż. Steven Spielberg, 1994) scenografa Alana Starskiego.

Nas też potraktował po królewsku. Opuszczana o kilka metrów podłoga, basen, rozsuwane ściany. Wszystko mogliśmy zobaczyć. Barrandov działało od lat 30., jako firma braci Havlów. Przed wojną zrobiono, we współpracy z UFA, MGM, Paramount Pictures ponad 30 filmów. Częściowo hale (najstarsza Hala 4) wybudowano przed wojną, a 1943 r. nowe, pomyślane jako miejsce pracy dla Leni Riefenstahl, wybudowali Niemcy, którzy odkupili pod przymusem, od Havlów wytwórnię. To hale 1, 2, 3, ze znakomitym zapleczem, które z zewnątrz, jako żywo przypominają berliński reichstag.

W Barrandovie działało wtedy 10 hal. Dwie na stałe wynajęto prywatnej telewizji na programy z publicznością, a w kilku, dalej od całego kompleksu kręcono reklamy. W czasie moich bytności powstała kolejna nowoczesna hala, tuż koło studia Warszawa, którą można podzielić na trzy niezależnie pracujące obiekty. Barrandov dysponuje też 40 hektarowym terenem, gdzie stawiane są dekoracje całych ulic i miast. Ja oglądałam to, co pozostało po serialu Joan of Arc (reż. Christian Dugay, 1999), czyli średniowieczny Paryż z działającymi rynsztokami.

Kolejny przyjazd to także laboratorium. Czesi zrobili nam, w trybie ekspresowym komplet kopii eksploatacyjnych do Prawa ojca (reż. Marek Kondrat, 1999), kiedy okazało się, że w Warszawie to nie jest czasowo możliwe (premiera zaplanowana była na styczeń 2000). Paweł wpadł jak po ogień i przyjął od swojego kolorysty/kosmity obraz. Ja akceptowałam dźwięk i razem z kolegą z Vision, pierwszą kopię, z przygodami dowieźliśmy samolotem, prosto na pokaz prasowy. Następne jechały już transportem ciężarowym, częściowo bezpośrednio do kin.

Zawsze może się coś wydarzyć w dźwięku

Laboratoryjna wiedza tajemna, przydała mi się zresztą od razu, kiedy negatyw tonu tego filmu znalazł się w Warszawie tuż po zgraniu. W warszawskim laboratorium miała powstać kopia wzorcowa i kilka pierwszych, które można wysłać np. na Festiwal do Gdyni. Projekcja kontrolna okazała się tragedią. Dialog szeleścił, skwierczał i strzelał, bo kopia miała jeszcze ścieżkę srebrową. Ja zostałam ściągnięta do WFDiF w trybie pilnym na naradę, a ogólne zdziwienie, miało stały refren: wszystko jest dokładnie zrobione tak samo, zarówno w Czechach jak i u nas, jak z pierwszym filmem (Moja Angelika), a ścieżka dźwiękowa brzmi zupełnie nie tak…

Po dokładniejszym śledztwie okazało się, że Paweł Edelman, ze względu na tematykę filmu zastosował specjalny manewr w obróbce obrazu. Obrazu nie odbielono, co dało efekt zimnych kolorów. Według książek nie miało to wpływu na ścieżkę dźwiękową, ale przecież ona (ta ścieżka) była w kadzi razem z obrazem, więc: czy aby na pewno? To było moje pytanie, bo Aleš (jest wykładowcą FAMU) uprzedzał, że zawsze może się coś w dźwięku, w takiej sytuacji stać, chociaż nie powinno. I się stało. Po konsultacji z Pragą, zrobiliśmy próby gęstości (zmiana natężenia światła padającego na ścieżkę dźwiękową) i okazało się, że gęstość trzeba zmienić o bardzo dużo jednostek, co się jeszcze nigdy nie zdarzało, ale po każdej próbie było lepiej. Przy kolejnym filmie (Kilerów 2-óch, reż. Juliusz Machulski, 1999), poprawialiśmy gęstość już bez takich nerwów, bo mieliśmy pozytywne doświadczenie.

Przy okazji kopii ekranowych Prawa ojca, laboratorium w Pradze powtórzyło i rozszerzyło zakres prób gęstości ścieżki dźwiękowej i okazało się, że nasze decyzje (z Małgosią Roguską) były optymalne. Więcej do Barrandova z kopiami nie jeździłam. Vision znało drogę i procedury, a przez kilka kolejnych lat było stałym klientem Czechów.

Naszych walizek nie ma

Przy okazji tej bytności zakupiłam rozmówki bussinesowe polsko-czeskie i czesko-polskie. Książeczka bardzo wzbogaciła nasze wspólne słownictwo i długo była źródłem rozrywki. Oczywiście i ta podróż była pełna przygód. Kopia była gotowa. W zamian zostawiliśmy Czechom odpowiednią ilość pudełek z filmowym szmelcem, bo teoretycznie wracało z nami to co przywieźliśmy. Mieliśmy bilety na wieczorny samolot. Nic nie zwiastowało problemów, póki nie pojawiła się mgła. Całkowicie sparaliżowała lotnisko i wszelki ruch w całym mieście.

Petr postanowił nas na lotnisko zawieźć, chociaż, Czesi szykowali już dla nas warianty noclegu i przelot do Warszawy pierwszym porannym samolotem. Były też radosne pomysły zakupu żywności na stacji benzynowej i noclegu w mieszkaniu Petra, bo i tak miał rano nas odwieźć. Na lotnisku był tłum, nic nie odlatywało, aż tu nagle wyświetlono i ogłoszono informację, że samolot do Warszawy jednak poleci. Cały misterny plan na prywatkę się rozleciał.

Razem z bagażem podręcznym 30 kg, przebrnęliśmy przez odprawę warunkową i zajęliśmy miejsca w bussines class. Szczęście trwało jednak krótko. Okazało się, że lecimy do Frankfurtu, a tam zleciały się, jak na sabat czarownic, wszystkie samoloty świata. Krążyliśmy więc nad lotniskiem ponad godzinę. Z mgły, jak rekiny wyłaniały się inne krążące z nami samoloty. Wyglądało to surrealistycznie, ale i niebezpiecznie.

W końcu pozwolono nam wylądować. Obiecano nocleg i bardzo poranny samolot, a nawet kilka, bo plan był taki, żeby jak najszybciej pozbyć się tłumu, który teraz biegał zdenerwowany po hali przylotów. My chodziliśmy konwojując kopię filmu. Wiadomość pierwsza była taka, że na naszych walizek nie ma – poleciały do Warszawy.

Jak w kawale o blondynce, w którym pierwsza i druga klasa lecą jednym samolotem, ale do różnych miejscowości. Raczej wpakowano je w poranny samolot, którym mieliśmy podróżować, żeby ograniczyć liczbę luźnych bytów. My byliśmy takim bytem, co szukał odprawy warunkowej, a następnie z największym trudem i awanturą (nie mogliśmy opuścić lotniska z filmem) umieścił swój nieodprawiony bagaż pod opieką funkcjonariuszy granicznych z obietnicą i specjalnym pismem zapewniającym, że rano go oddadzą.

Do hotelu dotarliśmy przed 23.00. Należały nam się apartamenty (bussines class), nawet z faxem i pięknym widokiem na miasto. Wszystkie sklepy hotelowe były zamknięte. Sprzedano nam szczotki do zębów i pastę w małych tubkach. Jak się miało okazać w pokojach nie było mydła, ale ani mydła, ani przyborów do golenia nie sprzedawano. Dostaliśmy talony na kolację i śniadanie (od 6.00, a wyjeżdżaliśmy z hotelu o 4.00). Suma na talonach była duża, ale ceny w restauracji gwarantowały skromny posiłek z kieliszkiem białego wina.

Rano odzyskaliśmy kopię filmu i znaleźliśmy się w VIP roomie, gdzie z zapałem serwowano kawę, herbatę i lekko przechodzone croissanty, kompletnie nie zwracając uwagi na swoich pomiętych i nieogolonych bussiness – manów i womanki, wszystkich ledwie żywych i liczących straty oraz spóźnienia, które niechybnie muszą nastąpić. Po nas przysłano na lotnisko dwa samochody. Jeden zabrał odprawioną warunkowo kopię na projekcję. Drugi rozwiózł nas do domów. Ja teoretycznie miałam w tej projekcji uczestniczyć, ale kopia była ważniejsza, więc nikt się mnie i mojej nieobecności nie czepiał.