Barrandov – początek

You are currently viewing Barrandov – początek
Studio Barrandov | www.barrandov.cz

Kiedy policzyłam czas spędzony w Pradze Czeskiej, począwszy od końca lat 90., doliczyłam się ponad dwóch lat pobytu. Tak może być, bo Praga, po Łodzi, jest miejscem, po którym poruszam się dość swobodnie (bez nawigacji czy planu miasta). Skąd się wzięła ta moja z Pragą zażyłość? Jak zwykle zaczęło się od przypadku.

Na początku 1998 r. dostałam zaproszenie od Instytutu Kultury Czeskiej w Warszawie na ul. Marszałkowskiej (obecnie Czeskie Centrum Warszawa w Alei Róż) na spotkanie z delegacją Studia Barrandov, która chciała polskich filmowców zachęcić do współpracy. Przez całe lata PRL taka współpraca była, ale w latach 90. powstało wiele prywatnych firm, pojawili się całkiem nowi ludzie, a więc i nowe możliwości. Czesi uznali, że warto się na nowo przedstawić i poznać, szczególnie, że i Studia Barrandov zmieniły właściciela.

Czesi są od Polaków inni, zdecydowanie bardziej pragmatyczni i uporządkowani. Tak po niemiecku. Spotkanie nie było przypadkiem, a dobrze zaplanowaną i zrealizowaną strategią. Salka została przystrojona kilkoma pięknymi kostiumami, były rekwizyty, reflektory, na statywie kamera. Ktoś przygotował klimatyczną, choć niewyszukaną scenografię. Byli szefowie działów, które miały nam coś do zaoferowania.

Spotkanie prowadził Petr Tolar, szef wydziału dźwięku, który posługiwał się (i nadal się posługuje) znakomitą polszczyzną. Okazało się, że czeskie państwo, sprzedało Barrandov spółce metalurgicznej i obecnie jest to przedsięwzięcie prywatne, walczące o swoje miejsce na krajowym, europejskim i światowym rynku. Każdy z szefów w kilku zdaniach przedstawiał swój wydział i swoje możliwości, kompetentnie odpowiadał na pytania. Mieli foldery, cenniki, wizytówki. To było po czesku i angielsku, natomiast oni (jak się okazało na razie), po angielsku mówili raczej słabo, czyli tak jak większość z nas.

Petr tłumaczył z czeskiego na polski i z powrotem. Sam miał niewiele do zaoferowania, bo podobnie jak w Polsce dźwięk przeżywał właśnie przemiany. Był natomiast, jak się miało okazać lepiej, nawet w tych trudnych warunkach, przygotowany do współpracy od polskich molochów. Szybciej modernizował wyposażenie studia i bez tak wygórowanych, jak wtedy w WFDiF, ambicji. Była kawa, herbata, jakieś drobne kanapki i ciasteczka. Skromnie, ale z szansą na pogadanie. Czy wyjechali z jakimś kontraktem? Raczej nie, nawet tego nie planowali. Oni zarzucili sieci.

Dlaczego ja i moi wspólnicy z Sonorii znaleźliśmy się wśród gości? Byliśmy po przełomowym roku, w którym na festiwalu w Gdyni pokazano zauważalną ilość filmów w systemie Dolby Stereo. Były to filmy w znaczący sposób technicznie lepsze od pozostałych, a przy okazji, generalnie lepsze i jak się okazało, kasowe (m.in. Nocne Graffiti, reż. Maciej Dutkiewicz; Kochaj i rób co chcesz, reż. Robert Gliński; Kiler, reż. Juliusz Machulski, Sara, reż. Maciej Ślesicki; Szczęśliwego nowego Jorku reż. Janusz Zaorski).

W większość tych filmów, byliśmy personalnie i jako studio zamieszani, a razem z Jankiem Fredą i Nikodemem Wołk-Łaniewskim, napisaliśmy obszerną informację, wrzuconą do skrzynek wszystkich uczestników festiwalu, o tym czym się ten system różni od mono, jakie są jego zalety oraz jakie generuje koszty. Całość wydrukował (razem z rysunkami) miesięcznik Kino w swoim dodatku Reżyser (redaktor Piotr Łazarkiewicz). Bo naszymi adresatami byli reżyserzy. Bo przede wszystkim oni muszą wiedzieć i się domagać.

Na następny Festiwal, wszyscy chcieli już robić filmy w Dolby Stereo, a dysponowaliśmy tylko jedną salą zgraniową w Łodzi, która kubaturowo była wielka, ale akustycznie dopasowana do starych standardów. Sprzętowo, była to prowizorka najwyższej próby. Na zgranie woziliśmy swój komputer, cyfrowy wieloślad, małą konsoletę, pudło kabli, przejściówek oraz lutownicę i po kilku godzinach, tym pospolitym ruszeniem, w oparciu o to, co było na miejscu (analogowy 16 ślad, analogowa konsoleta 20 kanałowa), mogliśmy zgrywać.

Niewiele mogliśmy z Petrem pogadać wtedy w Warszawie, bo był potrzebny wszystkim, a Czesi bardziej liczyli na kostiumy, hale, dekoracje, rekwizyty i laboratorium. Jednak po kilku miesiącach jeden z producentów poprosił mojego wspólnika o wycieczkę do Barrandova i ocenienie na miejscu, czy możemy się tam przenieść ze zgraniem filmu. Wtedy nic z tego nie wyszło, ale Petr był przez wiele godzin do wyłącznej dyspozycji swojego gościa, inżyniera i operatora dźwięku pracującego w cyfrowym studio. Panowie razem wszystko obejrzeli, ustalili co nam by się jeszcze przydało i jak możemy skutecznie współpracować.

Minęło kolejne kilka miesięcy. Postanowiono przywrócić, dawny termin Festiwal w Gdyni, a jedyna działająca sala Dolby Stereo w Łodzi okazała się wąskim gardłem. Wtedy my zaproponowaliśmy naszemu producentowi (Michał Szczerbic) plan awaryjny. Mamy dwa filmy (Moja Angelika, reż. Stanisław Kuźnik i Prawo ojca, reż. Marek Kondrat). Udźwiękawiamy je z Wiesiem Znykiem i jedzie do Pragi pierwsza ekipa. Ja dowożę drugiego montażystę z gotowym drugim filmem, a wracam z pierwszym montażystą, zgranym filmem i negatywem tonu.

Petr przygotował cyfrowe studio, nazwane na naszą cześć Warszawą, bo na miesiąc i ewentualne szanse na następne produkcje (tak się stało), już się Czechom opłacało zrobić modernizację. Prowizorka nie była większa niż w Łodzi. Dostaliśmy zniżki jako pierwsi klienci, a zresztą Czesi dokładnie odrabiali lekcje, więc sprawdzili ile by to kosztowało w Łodzi i Berlinie i okazało się, że z dojazdem i hotelami podobnie. Było wspaniale, chociaż były i problemy i bardzo śmieszne sytuacje. Petr dostał przy okazji zielone światło na remont studia Europa i tam potem zgrywaliśmy filmy już komfortowo.

Uczyliśmy się porozumiewać, a po latach wiadomo, że wypracowaliśmy specyficzny język znany tylko naszej grupie (żona jednego z Czechów zapytała w jakim języku rozmawiamy, a my oboje, że po czesku). Odkrywaliśmy, które wyrazy znaczą co innego (čerstvý/czerstwy, czyli świeży), które są wręcz obraźliwe i należy ich unikać, a które są zabawne i wprowadziliśmy je do stałego użytku (wydrž/wydzierż czyli poczekaj, wytrzymaj; kycasz, czyli oszukujesz, ale też jesteś w tym oszukiwaniu uroczy; pipanec, czyli puk, międzynarodowy sygnał dźwiękowy, przed rozpoczęciem filmowego aktu).

Studio zostało wyposażone w dwa sterowniki Panasonic, które wmontowano w system. U nas nikt tego nie używał. Pracowaliśmy na sterownikach Yamaha 02R i 03D, ale w Czechach nie było przedstawicielstwa. Panasoniki były mniej wygodne, ale działały i miały przytomny serwis na miejscu. Studio miało dobrą kubaturę, przyzwoitą akustykę i odsłuch. Sporo peryferyjnych przetworników, analogowych i cyfrowych i to dawało komfort pracy.

Zepsuł się za to świeżo wyremontowany projektor. Serwis pracował całą noc, ale rano sprzęt działał. Spodziewając się ewentualnych problemów, mieliśmy przydzielony jeden tydzień w studio ekstra, więc kiedy pojawiła się polska ekipa z drugim filmem, spokojnie razem spędziliśmy kilka dni, obejrzeliśmy zgranie pierwszego filmu w dużym kinie w centrum Prahy. Było to też dla Czechów potwierdzenie, że wszystko w nowym studio jest ok.

Zgrywał z nami (operator Dolby Stereo), inżynier Ivo Špalj, historia dźwięku w filmie. Osoba znana w całej Europie i szalenie poważana. Byliśmy w dobrych rękach. On namówił naszych dźwiękowców do bardzo śmiałej sceny z helikopterem, który udało się tak przestrzennie poprowadzić, że wydawało się, że krąży nad kryjówką bohaterów i ich osacza. Ten fragment filmu wysłaliśmy do Londynu do sprawdzenia czy film jest zgrany poprawnie. Anglicy odesłali list z aprobatą i pytaniem: a jak wyście ten helikopter zrobili?

Duża to była pochwała. Od tamtej pory zgraliśmy razem wiele filmów. Ze mną Ivo robił efekty synchroniczne do Tryumfu Pana Kleksa. Dziś ma 84 lata, ale jeszcze kilka lat temu jego nazwisko pojawiało się w czołówkach. Do niedawna jeździł też na nartach. Bonusem był negatyw tonu. W Polsce jeszcze nie mieliśmy sprzętu i zgranie woziliśmy do Berlina, co generowało dodatkowe koszty i wymagało czasu.

Przyjazd drugiej ekipy pozwolił na kilka odkryć lingwistycznych. Koledzy bezskutecznie zamawiali sok jabłkowy i za każdym razem dostawali pomidorowy. Okazało się, że rajczata, albo rajskie jabłka to pomidory. Drugim problemem był całkowity brak sałaty. Jak by nie kombinowali, dostawali jakiś wariant kapusty. Okazało się że zelny sałát to sałatka z kapusty, a zeli to kapusta, nawet czerwona. Natomiast sałata jest, tylko nazywa się hlávkowým salátem.

Odkryłam też, że po kilku miesiącach, Czesi mówią lepiej po angielsku. To nie był przypadek. Uruchomiono kursy językowe dla załogi, a postępy w nauce sprawdzano. Najdotkliwsze szkolenie przechodziła kadra kierownicza, która w godzinach pracy miała kilka razy w tygodniu indywidualne lekcje. Kontrola była bezlitosna, a przerażony szef budowy dekoracji brał korepetycje, bo uważał, że za wolno robi postępy.

Kiedy później organizowałam dla Czechów spotkania w Polsce, wszyscy mówili już nienagannym angielskim i jeżeli potrzebna była pomoc to tłumaczenie na polski, bo nasza kadra mówiła po angielsku w stopniu nieprzewidywalnym. Czesi nie zwalniali też wszystkich pracowników bez opamiętania. Każdy najpierw porządkował swoje stanowisko, przekazywał informacje, pomagał w archiwizacji. Nie czuł się zagrożony. Odchodził dopiero na emeryturę, chyba, że sam chciał odejść wcześniej, bo dostał lepszą pracę.

Mój pierwszy pobyt w Pradze to także nocne zwiedzanie Hradczan, pokaz laterny magiki, ukochanej zabawki Iva Špalja, a przede wszystkim przymusowe zwiedzanie Pragi i okolicy, bo się oczywiście zgubiliśmy. Pojechaliśmy przez Wrocław i Kudowę, bo tak miało być lepiej z odprawą warunkową. I było, ale jednocześnie, we Wrocławiu byliśmy w godzinach szczytu, a w Kudowie była mgła. Na szczęście po dwóch godzinach dotarliśmy z granicy w okolice Pragi.

Miałam kartkę opisaną przez pierwszą zmianę i wydawało się, że zaraz będziemy na miejscu. Wjechaliśmy na obwodnicę i po pewnym czasie zaczął ukazywać się tajemniczy napis ostani východ. Czyli Praga się kończy i jak nie zjedziemy to wylądujemy nie wiadomo gdzie, np. pod austriacką granicą. No więc zjechaliśmy i wylądowaliśmy na Dworcu głównym, czyli w samym środku miasta. Bo co znaczy czeski ostatni? Po polsku to inny, pozostały. A polski ostatni to czeski konečny, albo posledni.

Dalsza droga szła nam równie opornie. Telefon do Petra i niby proste. Przejedźcie przez rzekę i w lewo. Będą drogowskazy. Świetnie, tylko jest ciemno i jest mgła, więc nie sposób się domyśleć, że tuż koło Dworca, pod jezdnią jest rzeka. Jedziemy w jedną stronę, w drugą i dopiero na planie znajdujemy informację, że jeździmy po moście, a rzeka radośnie płynie kilkanaście metrów niżej. Sytuacja się poprawia przy trzecim kursie, jest drogowskaz Barrandov.

Jedziemy. Dalej nie wiadomo gdzie jesteśmy, ale są informacje, że kierunek mamy słuszny. W pewnym momencie jest zalecany skręt w lewo i jakąś wąską serpentyną wspinamy się pod górę. Tu droga się kończy i można zacząć zjeżdżać z drugiej strony w dół. Na samej górze stoi jakiś szpital. Widoczny jest tylko neon hlavni vchod. Dzwonimy do Petra.

Tu jest jakiś szpital na peryferiach. Mówimy o serpentynie, a on na to: – Przeczytajcie jakąś nazwę ulicy, bo ja nie wiem gdzie jesteście. Sylabizujemy: – Křiženeckého námesti.; – Już wszystko wiem. Włączcie awaryjne i się nigdzie nie ruszajcie.

Okazało się, że staliśmy na placyku pod Studiem Barrandov, a dokładnie pod wejściem do budynku dyrekcji. Tylko nikt dotychczas nie wpadł na pomysł, żeby oświetlić cały budynek, którego charakterystyczna sylwetka jest na folderach, a nie jakiś vchod, nawet hlavni, który i tak o tej porze jest zamknięty.